Koniec nauki w WOSR w Jeleniej Górze. Zaczynam nowy etap swojego życia, służbę w
jednostce liniowej Wojsk Rakietowych i Artylerii Wojsk Obrony Powietrznej Kraju.
Po urlopie, który należał się każdemu promowanemu na stopień oficerski, udałem się
do ZT, do którego miałem przydział służbowy. Była to 26 Brygada Artylerii OPK Gryfice.
Musiałem stawić się 02.10.1981 r., więc dzień wcześniej wsiadłem w pociąg i w drogę.
Muszę zaznaczyć, że jestem rodowitym Ślązakiem (moje rodzinne miasto to Tychy) i musiałem
pokonać kilkaset kilometrów. Stawiam się w znajomej już brygadzie u ppłk. Jana Sypka (pierwszy
dowódca 42 dr OP w Ustroniu Morskim – 1968 rok). Tym razem nie jako kandydat
na oficera lecz już jako podporucznik. I tutaj zgodnie z tym co mówił podczas rozdziału
praktyk, nie miałem żadnych szans aby dostać się do 43 dr OP, w którym to odbywałem
ostatnią praktykę i znałem dywizjon oraz jego kadrę. Otrzymałem kilka propozycji (41 dr
OP m. Mrzeżyno, 40 dr OP m. Kołczewo oraz 37 dr OP m. Nowogard). Po moim jednoznacznym
pytaniu – W którym mieście otrzymam jak najszybciej mieszkanie (byłem od 1980 roku
już żonaty) wybrałem 37 dr OP m. Nowogard.
Trochę trwało zanim otrzymaliśmy niezbędne dokumenty w celu dojazdu do miejsca przeznaczenia.
Było nas kilku, ppor Andrzej Wojciechowski (oficer w.cz.) otrzymał przydział do 40 dr OP,
ppor. Andrzej Gnoiński (oficer w.cz.) do 39 dr OP i ppor Jerzy Jurczyński (ON) do
41 dr OP. Reszta rakietowców rozdzielona była pomiędzy inne ZT oraz czterech: ppor Nowak
Grzegorz, ppor, Henryk Piask, ppor. Czesław Orłowski i ppor, Jerzy Wawak do CSS WOPK Bemowo Piskie.
Przyjechałem do Nowogardu – był piątek 02.10.1981 r. godz. ok 17.00. Zobaczyłem miasto.
Małe miasto. Mówiono nam, że będziemy mieszkać w lesie. A tu okazuje się, że nie jest to
prawdą. Co prawda małe ale miasteczko. Miasteczko, w którym jednostka wojskowa, a w
szczególności kadra zawodowa odcisnęła swoje piętno. Widziałem, że trafiłem do dobrej
miejscowości (straszono nas mieszkaniami w lesie). Znalazłem blok, w którym mieszkała kadra
zawodowa, a tam tzw. “gońcówkę”. Było to pomieszczenie, a w zasadzie jedno z
mieszkań na parterze tego bloku oddane do użytku żołnierzy służby zasadniczej, którzy pełnili
rolę gońców. Byli to żołnierze, którzy w przypadku ogłoszenia wyższych stanów gotowości bojowej (WSGB)
mieli za zadanie powiadomić kadrę zawodową o tym fakcie. Każdy wiedział w tym momencie, że musi
stawić się jak najprędzej w miejscu pełnienia służby. W “gońcówce” przebywał
po godzinach służbowych także kierowca autobusu, żołnierz służby zasadniczej, w przypadku
gdy kierowca zawodowy był na urlopie.
Ja razem z moim bagażem wszedłem do “gońcówki” i zadzwoniłem do oficera
dyżurnego dywizjonu. Niestety wiadomości dla mnie były takie, że muszę sam zapewnić
sobie nocleg do najbliższego poniedziałku lub spać razem z żołnierzami na “gońcówce”.
OK. Stwierdziłem, że mam wolne do poniedziałku i zostawiając bagaż na “gońcówce”
pojechałem do domu na Śląsk.
Centrum Nowogardu – 2010 r.
Stwierdziłem, że zdążę do poniedziałku przyjechać. Termin stawiennictwa miałem wyznaczony na
05.10.1981 r. – poniedziałek. Niestety bardzo się pomyliłem.
W poniedziałek przyjechałem do Nowogardu ok. 08.30. Kadra wyjeżdżała do pracy ok. 07.00. No cóż,
byłem spóźniony. Nie mogłem liczyć na przyjazd jakiegoś samochodu po mnie. W grę wchodziło tylko
samodzielne dotarcie do dywizjonu. Najbliższy PKS miałem ok 12.00 i w dywizjonie stawiłem się dopiero o 12.30.
Przyjął mnie pełniący obowiązki dowódcy dywizjonu zastępca dowódcy ds. technicznych
kpt. Edward Kornicki (dowódca mjr Zygmunt Kundel był na urlopie). Oczywiście miał słuszne
pretensje do mnie za moje spóźnienie. Było mi bardzo wstyd. Ale cóż, były to błędy młodości.
Dostałem pierwszą lekcję odpowiedzialności za swoje czyny, pierwszą lekcję dorosłości w pracy.
Dość powiedzieć, że do końca swojej służby w mundurze nie zdarzyło mi się więcej spóźnić.
Procentuje to też w chwili obecnej. Nie potrafię żyć bez zegarka.
Po krótkiej rozmowie z dowódcą, zostałem skierowany do baterii radiotechnicznej na stanowisko
oficera naprowadzania – dowódcy plutonu n.cz. Baterią dowodził kpt. Jerzy Łucyk.
Moim wprowadzającym został chor. Ignacy Marcinkiewicz. Należy zaznaczyć, że byłem drugim oficerem
na baterii w tym czasie.
Obsada w tym czasie była bardzo mizerna. W szczególności brakowało ON–ów.
Jedynym dopuszczony, do pełnienia dyżurów bojowych był chor. Ignacy Marcinkiewicz
oraz kpt. Jerzy Łucyk. Z wiadomych względów dowódca baterii nie mógł poświęcić się
w całości dyżurom. Miał o wiele więcej obowiązków w dowodzeniu. Zrozumiałem, że moja
osoba była bardzo oczekiwana. Zdarzało się bowiem tak, że pełniący dyżury ON przez kilka
dni nie miał zmiany. Należy zaznaczyć, że w tym czasie dopuszczenie do pełnienia dyżurów
bojowych nie było takie proste. Należało poddać się wielu egzaminom. Były to oprócz pracy
bojowej, eksploatacji sprzętu, zasady strzelania, taktyka wiele innych.
W sumie ponad 20 przedmiotów.
Należało kilkakrotnie udać się do sztabu brygady w celu poddania się egzaminom. Nie
były to proste sprawy jak dla młodego adepta szkoły oficerskiej. Owszem byłem napakowany
wiedzą teoretyczna ale wiedza praktyczna była mizerna.
Najcięższe egzaminy były z pracy bojowej, kontrola funkcjonowania stacji naprowadzania
rakiet (KF SNR) i eksploatacja sprzętu. Musiałem jeździć do 36 dr OP m. Dobra Szczecińska,
gdzie był podłączony system AKKORD do SNR. Tam dopiero u mjr. Michała Czosnowskiega mogliśmy
zdać egzaminy. Nie było to proste. Złożoność pracy bojowej do różnych celów powietrznych,
czas osiągania gotowości bojowej, przeprowadzenie KF SNR – to były istotne i dość
trudne zadania.
Bardzo wiele zawdzięczam w tym względzie chor. Marcinkiewiczowi, który z wiadomych względów
dążył aby jak najwięcej swojego doświadczenia przekazać mnie. No i oczywiście, żebym jak
najszybciej przystąpił do pełnienia dyżurów bojowych. Szczególnie chodziło tu o eksploatacje
sprzętu, usuwanie lub lokalizowanie wszelkiego rodzaju uszkodzeń oraz pracę bojową w
tym przeprowadzanie KF SNR. Pamiętam, że wielokrotnie pozorował jakieś małe uszkodzenie
różnych systemów, a ja musiałem je w szybkim czasie zlokalizować. Było to robione przez np.
wyjęcie jakiejś lampy, wyłączenie szafy w którymś systemie lub odłączenie jakiegoś bloku. Na
początku nie było to proste. Należy pamiętać, że każdy system składał się z kilku szaf, a szafy
z kilku bloków. Co prawda dwa systemy (UOW i UWK) miały szafy powtarzające się ( systemy 3 kanałowe)
ale pozostałe nie.
Spędziliśmy wspólnie na sprzęcie bardzo wiele godzin, a jego przekazywane uwagi i
doświadczenia zaowocowały dość szybkim dopuszczeniem do pełnienia dyżurów bojowych.
Na początku grudnia 1981 r. po zdaniu wszystkich niezbędnych egzaminów zostałem
dopuszczony do pełnienia dyżurów bojowych na stanowisku ON. Dyżur pełniła zmniejszona
obsługa bojowa, w której skład oprócz żołnierzy zasadniczej służby wojskowej wchodzili:
dowódca;
oficer naprowadzania;
technik w.cz;
oficer baterii startowej.
Czas osiągnięcia gotowości wynosił 6 minut. W tym czasie należało dobiec do sprzętu,
uruchomić go, przeprowadzić kontrolę funkcjonowania i zameldować o gotowości na nadrzędne
stanowisko dowodzenia. Bez znaczenia było to czy jest dzień czy noc. Praktycznie nie
mogliśmy się oddalać od sprzętu za wyjątkiem dowódcy. Dywizjon był tak rozmieszczony, że
dowódca w ciągu 4–5 minut mógł swobodnie dobiec ze sztabu na sprzęt i po wysłuchaniu
meldunku ON–a zgłosić gotowość na połączone stanowisko dowodzenia (PłSD). Zaczęło
się normalne życie oficera naprowadzania.
Mój pierwszy dyżur przebiegł bez większych wrażeń. Pamiętam jednak, że byłem bardzo
podekscytowany. Pilnowałem się żeby być w odpowiedniej gotowości. Z biegiem czasu
nabierałem wprawy. Nawet ubrania w nocy układaliśmy w taki sposób, żeby po wstaniu z
łóżka, nawet po ciemku, założyć je w krótkim czasie. Resztę w rękę i na sprzęt. W
ciągu 30–40 sek. od ogłoszenia alarmu byłem na sprzęcie i wykonywałem swoje
czynności jako ON.
Weszło mi to tak w krew, że na każdy dzwonek w mieszkaniu reagowałem w podobny sposób.
Zrywałem się i chciałem biec na sprzęt.
Dywizjon pełnił dyżur w gotowości bojowej nr 2. Wielokrotnie podrywani byliśmy
do gotowości bojowej nr 1. Związane to było czasami z kontrolą, a niejednokrotnie z
realnymi działaniami. Pamiętam, że na początku 1982 r. (kiedy było bardzo wiele ucieczek
samolotami na zachód), otrzymaliśmy sygnał na osiągnięcie got. boj. nr 1 wraz z podłączeniem
rakiet na przygotowanie. Osiągnęliśmy gotowość i nakazano nam szukać obiektu powietrznego,
który kieruje się na północ na niskich wysokościach. Dostaliśmy odpowiednie namiary i
pamiętam jak dziś, zameldowałem jako ON “Jest CEL” . Po udokładnieniu z
nadrzędnym SD stwierdzono, że jest to cel na który dostaliśmy rozkaz poszukiwania.
Cel jest śledzony. Rakiety na przygotowaniu i czekamy tylko na decyzję. Po kilu minutach
dostajemy rozkaz “Zakaz Strzelania”. Okazało się, że był to cywilny samolot
typu AN–2 (“Kukuruźnik”), którym uciekały rodziny do Szwecji. Całe szczęście, że
nie musieliśmy strzelać. Rodziny te prawdopodobnie do dzisiaj nie wiedzą, że były o krok od śmierci.
Bardzo często podrywani byliśmy w celu osiągnięcia gotowości bojowej nr 1 do celów,
które zbliżały się do naszej przestrzeni powietrznej. Z reguły były to samoloty
rozpoznawcze typu Atlantic lub SR–71. Zdarzały się alarmy ogłaszane w celu
zlokalizowania balonów automatycznie kierowanych, które zrzucały różnego rodzaju ulotki.
Pamiętam jeden taki alarm w celu wykrycia i ewentualnego odstraszenia samolotu SR–71.
Był to najszybszy samolot świata. Startował on gdzieś z cieśnin duński i leciał wzdłuż Bałtyku,
dalej na północny wschód, tam zawracał i lądował u siebie. Po wykryciu i zlokalizowaniu go przez
stację radiolokacyjna P–18 mieliśmy rozkaz tylko dalszego śledzenia celu. Otrzymaliśmy
zakaz promieniowania SNR. Z PŁSD otrzymaliśmy informację, że z południa Polski, z Brzegu, wystartowała
para samolotów radzieckich MiG–25 celem przechwycenia celu. Były to samoloty
skonstruowane specjalnie do przechwytu i walki z SR–71. Gdy spojrzeliśmy na
wskaźnik stacji P–18 wszystko zrozumieliśmy. Cele bardzo szybko przemieszczały
się. Stacja radiolokacyjna P–18 jest to stacja obserwacji okrężnej i wykonuje
obrót anten o 360° w ciągu 15 sekund. Cel w tym czasie pokonywał 20 km. Podobnie
para dyżurna poderwana celem jego przechwytu. Po krótkim czasie SR–71 stwierdził, że
jest już pościg za nim pary dyżurnej i zawrócił. A MiG-i powróciły do bazy w Brzegu.
Tak w tym okresie przebiegała służba, dyżury, a w między czasie szkolenie plutonu itp.
Nie trwała ta sielanka długo bo nadszedł 13 grudnia 1981 r. Była to niedziela.
Pierwsza niedziela, którą mieliśmy spędzić sami z żoną i synkiem na nowym mieszkaniu.
Około godz. 05.00 przybiegł goniec i przekazał sygnał: “Wykonać Burza”.
Ubrałem się i wychodząc powiedziałem, że dowódca robi jakąś niespodziewaną kontrolę
osiągania WSGB i wrócę za jakieś 3–4 godziny. Rzeczywistość okazała się bardziej
brutalna. Po przybyciu do dywizjonu pobraniu niezbędnego wyposażenia udaliśmy się na
swoje stanowiska pracy. W moim przypadku była to strefa bojowa. Pełniony był w tym
czasie dyżur, a ja miałem mieć ten dzień wolny. Wchodzimy do popieszczenia odpoczynku
zmiany bojowej i widzimy, że coś jest nie tak. W pomieszczeniu przebywa szef sztabu
kpt. Zbigniew Przęzak (tej nocy pełnił dyżur bojowy) oraz wielu innych członków kadry
dowódczej i technicznej naszej baterii. Każą nam siadać, włączamy telewizor i dowiadujemy
się co się wydarzyło. Zamarliśmy. Co dalej? Co z rodzinami?
Okazało się, że wszystko było już ustalone. Kadra została podzielona na kilka grup,
które miały do zrealizowania swoje zadania. Część (nazwijmy to bojowa) pełniła dyżury, część
pełniła służby dyżurne, a inni zostali podzieleni na ochronę bloków mieszkalnych w
których przebywały nasze rodziny.
Jaki był system podziału (kto gdzie) nie było mi w tym momencie wiadome. Kazano
nam napisać po kilka słów do rodzin, poprosić o niezbędne rzeczy bo przez jakiś czas
nie będziemy mogli opuścić dywizjonu.
Wyznaczone patrole zaczęły pilnować naszych mieszkań. Żony nawet nie musiały przez
jakiś czas wychodzić po chleb. Po prostu podstawowe zaopatrzenie dostarczane było
bezpośrednio do naszych mieszkań.
Jednak dywizjon miał przede wszystkim (z tego co mi wiadomo na dzień dzisiejszy)
za zadanie ochronę rodzin żołnierzy zawodowych oraz prowadzenie działań tzw. prewencyjnych.
Nie wolno było interweniować w stosunku do osób zakłócających porządek. Od tego była Milicja Obywatelska.
No i tak było. Ogólnie rzecz biorąc nie było takich interwencji zbyt wiele. A nasze patrole
spotykały się ze zrozumieniem i czasami ze współczuciem. Zima wtedy była bardzo ostra, a
patrole musiały trwać. Zresztą Nowogard to małe miasteczko, w którym prawie wszyscy
się znają. Dlatego też nie spotykaliśmy się z przejawami agresji wobec nas.
Pierwszy mój kontakt z rodziną nastąpił dopiero 24 grudnia. Zostaliśmy podzieleni
na dwie grupy i przez 12 godzin mogliśmy spędzić Wigilię w gronie rodzinnym.
Czas mijał i po woli z każdym tygodniem rygory były łagodzone. Nie mniej jednak
przez długi czas musieliśmy chodzić z bronią u boku i obowiązkowo w umundurowaniu
polowym. Nawet w delegacje do sztabu brygady jeździliśmy w takim stroju.
Życie toczyło się nadal. Dyżury, obsługa sprzętu i szkolenie bojowe to były
najważniejsze sprawy. Nawet podczas przerw pomiędzy dyżurami sprzęt musiał być w pełni sprawny.
Wykonywaliśmy obsługi codzienne, obsługi tygodniowe, obsługiwania miesięczne. Raz na pół roku
przeprowadzane były tak zwane prace półroczne. W tym czasie sprzęt był rozmontowywany
w pewnym zakresie, czyszczony i smarowany. Ale i po takim przeglądzie na zakończenie
każdego dnia musiała być wykonana kontrola funkcjonowania sprzętu stwierdzająca jego
sprawność. Gdy tylko coś było nie tak zostawaliśmy po godzinach w celu usunięcia niesprawności.
Tak działo się też podczas dyżurów bojowych. Wielokrotnie kadra baterii radiotechnicznej
była wzywana popołudniami do dywizjonu celem usunięcia niesprawności. W przypadku
nie usunięcia usterki w ciągu do 2 godzin, dywizjon był zdejmowany z dyżuru bojowego
i dyżur przyjmował inny dywizjon. Niestety, nie spotykało się to ze zbytnią radością
ze strony kadry przyjmującej dyżur awaryjnie. A i przełożeni nie bardzo byli tym
zachwyceni. Komentarze były różne: Jak wyszkoleni są wasi technicy? Dlaczego dopuszczono
się tego typu usterek? Co zrobiono? Itp. Starano się unikać tego rodzaju przypadków,
ale wiadomo życie niesie ze sobą różne przypadki. W takiej sytuacji do usunięcia
awarii rzucano wszystkie siły. Wiadomo co dwie głowy to nie jedna. Wielu miało różne
pomysły, które w wielu przypadkach przynosiły pożądane efekty. Kilka razy my przyjmowaliśmy
dyżur, ale zdarzało się też i odwrotnie. Siedziało się wtedy do skutku. Denerwowały
nas tylko wielokrotne ponaglenia ze strony PłSD i pytania “Jak długo jeszcze?”.
Udzielano również konsultacji telefonicznych, które jednak nie na wiele się zdawały. W
takim przypadku trzeba być na miejscu i samemu robić pomiary i szukać usterki. Co myśleli
wtedy koledzy z innego dywizjonu? Starano się unikać tego typu sytuacji. Dlatego każdego
dnia ok. godz 14.00 przeprowadzana była KF sprzętu. I wtedy podejmowana była decyzja
czy można jechać do domu i odpoczywać. Ale życie życiem i czasami nawet w nocy
musieliśmy przyjeżdżać i naprawiać sprzęt.
Na zdjęciu ppor. Zbigniew Żona i mł. chor. Paweł Czaja. Foto. Z archiwum Zbigniewa Żołny.
Polityka kadrowa dowództwa dywizjonu oraz dosyć atrakcyjne położenie miejsca
zamieszkania kadry zawodowej doprowadziły do tego, że obsada baterii radiotechnicznej
znacznie się poprawiła. W zasadzie każdy system miał swojego technika. W tym czasie
obsada baterii wyglądała następująco:
dowódca baterii – kpt Jerzy Łucyk;
szef baterii – sierż. Zbigniew Buksik;
dowódca plutonu n.cz. – oficer naprowadzania – ppor. Zbigniew Żołna;
oficer naprowadzania – chor. Ignacy Marcinkiewicz;
technik UW – chor Jan Grzesiczak;
technik RNK – chor. Paweł Czaja;
technik UWK – chor. Bogdan Bąk;
technik UOW – chor. Adam Bator;
dowódca plutonu w.cz – por. Eugeniusz Szreder;
technik kabiny PW – chor. Krzysztof Mizerski;
technik stacji zasilania – sierż. Marek Lewandowski.;
technik P-18 – chor. Zbigniew Opara;
technik PRW-13 – chor. Mariusz Nowik.
W zasadzie nie był obsadzony tylko system SCR. Jak widać kadry zawodowej w baterii
r/technicznej było prawie 100%. Niejednokrotnie poszczególni technicy wyjeżdżali do
innych dywizjonów celem naprawy sprzętu lub udziału w strzelaniach bojowych w Aszułuku.
Ta ilość kadry miała tez inny plus. Dowództwo dywizjonu doprowadziło do tego, że
zwiększyła się ilość osób dopuszczonych do pełnienia dyżurów bojowych na stanowisku ON.
W pewnym momencie było nas nawet pięciu. W związku z powyższym pełnienie dyżurów nie
było tak uciążliwe. Nie trzeba było, w przypadku choroby jednego wzywać na podmianę
z innych dywizjonów, lub pełnić przez kilka dni dyżur bez przerwy. Pamiętam, że miałem
jeden taki moment i przez 14 dni nie schodziłem ze strefy. Był także i minus tej
sytuacji. W brygadzie wiedziano, że jest u nas tylu ON–ów więc często wyjeżdżaliśmy
na podmianę do innych dywizjonów, gdzie obsada była mizerna.
Swoje umiejętności należało cały czas doskonalić. Służyły do tego treningi pracy
bojowej z wykorzystaniem urządzeń treningowych AKKORD. Była to kabina, w której umieszczono
cały kompleks aparatury imitacyjnej oraz pomiarowej. Podłączona ona była do SNR.
Za jej pomocą można było ćwiczyć operatorów ręcznego śledzenia, zaplanować i symulować
różnego typu naloty celi powietrznych na dywizjon oraz dokonać oceny pracy bojowej.
W początkowym okresie musieliśmy wyjeżdżać na takie szkolenia do 36. dr OP Dobra Szczecińska.
Tam był AKKORD. Była to cała wyprawa. Wyjeżdżała prawie cała bateria radiotechniczna, dowódcy
zmian bojowych. Szkolenie trwało cały dzień. Oficer szkolenia bojowego brygady – mjr
Michał Czosnowski, przeprowadzał egzaminy z kadrą zawodową w szczególności z zasad strzelania
PZR, metodyki przeprowadzania KF, sprzętu oraz samej pracy bojowej. Technicy AKKORD prowadzili
treningi oraz w dalszej kolejności sprawdziany operatorów ręcznego śledzenia (RS) na dokładność śledzenia.
Było to jednak mało wystarczające. Jeden dzień szkolenia bojowego to niewiele. Osobiście
czułem niedosyt tego typu szkolenia. Przecież to było nasze podstawowe zadanie. Później (chyba w 1983 r.)
przegrupowano takie urządzenie z 40 dr OP m. Kołczewo do naszego dywizjonu. Oficerem
szkoleniowym został mjr Marian Walentynowicz, specjalista wysokiej klasy. Pamiętam,
że zawsze chodził ze stoperem na szyi i mierzył nam wszelkiego rodzaju czasy, w których
musieliśmy się zmieścić wykonując różne czynności podczas pracy bojowej. A to czas
promieniowania SNR, a ta czas wykonywania KF sprzęty, a to czas usunięcia usterek, a to
czas doprowadzenia przełączników na szafie ON do pozycji wyjściowej itp. No i dobrze.
Po pewnym czasie wszystkie te czasy wyśrubowaliśmy prawie do granic możliwości. Dość
powiedzieć, że czas na wykonanie KF sprzętu to było 4 min na ocenę dostateczną, a trzy minuty
na ocenę bardzo dobrą. Robiliśmy między sobą zawody i wielu z nas osiągało czas poniżej 2,5 minuty!
Nasza sytuacja w szkoleniu bojowym bardzo się poprawiła. Mieliśmy do dyspozycji AKKORD
do woli. Szczególnie wykorzystywaliśmy to podczas dyżurów bojowych. Żołnierze zasadniczej
służby wojskowej obsługujący to urządzenie mogli je włączać na każde nasze żądanie. Kto chciał
mógł trenować. I tak robiliśmy.
Wiosna 1984 r. otrzymałem propozycje szefa sztabu kpt. Zbigniewa Przęzaka objęcia
stanowiska pomocnika szefa sztabu. Był to dla mnie ogromny zaszczyt. Należy pamiętać, że
nie byłem dowódcą baterii lecz tylko dowódcą plutonu. Po krótkim namyśle zgodziłem się i
objąłem wakujące stanowisko.
Było to kolejne doświadczenie w mojej karierze zawodowej. I jak życie pokazało
od tego momentu z małymi przerwami związany byłem ze szkoleniówką.
Otrzymałem osobna kancelarię oraz szereg dokumentów, które do tej pory prowadził sam
szef sztabu. Poprzedni pomocnik szefa sztabu kpt. Romuald Kurowski zwolnił się do cywila.
Były to całkowicie inne obowiązki. Planowanie, pilnowanie szkolenia, organizowanie szkolenia kadry,
szkolenia metodycznego, dbałość o bazę szkoleniową i inne. Jednocześnie szef sztabu
zobowiązał mnie do zdania dodatkowych egzaminów celem dopuszczenia do dyżurów na stanowisku
dowódcy zmniejszonej obsługi bojowej.
Moje poprzednie stanowisko objął ppor. Piotr Łuka, który również bardzo szybko
przystąpił do pełnienia dyżurów. Tak, że ilość ON–ów nie zmieniła się a, ilość
dowódców grup była większa.
Pamiętam, że kilka dni po objęciu stanowiska pomocnika mój przełożony szef sztabu
poszedł na urlop. Siłą rzeczy zacząłem go zastępować. W ciągu kilku dni z dowódcy plutonu
zacząłem zastępować szefa sztabu. Miałem dopiero 2,5 roku doświadczenia zawodowego.
Był to ogromny awans. Dawni koledzy stali się nagle podwładnymi. Niektórzy próbowali to
w pewnym stopniu wykorzystywać. Lecz nie dopuściłem do takich praktyk. Koledzy po pracy, a w
czasie służby należy zachować pewne kanony.
Kurs dla oficerów zarządzających gospodarką szkoleniową w Rembertowie. Na zdjęciu trzeci
od prawej por. Zbigniew Żołna. Foto. Z archiwum Zbigniewa Żołny.
Po objęciu stanowiska pomocnika szefa sztabu stwierdziłem, że moja wiedza na temat
zasad szkolenia w wojsku, metodyki, wykorzystania pomocy dydaktycznych jest znikoma. W związku
z powyższym szef sztabu, w porozumieniu ze sztabem brygady, wysłał mnie do Rembertowa, gdzie
zorganizowany był kurs dla oficerów zarządzających gospodarką szkoleniową. Dowiedziałem się
bardzo wielu nowych rzeczy. Co prawda w większości był to kurs przeznaczony dla wojsk
lądowych ale i ja skorzystałem. Po powrocie wiedziałem już jak planować remont, co robić w
magazynach szkoleniowych, jak planować wykorzystaniem bazy szkoleniowej. Wiele dokumentów
musiałem na nowo zakładać. Ale efekty były widoczne. Piękna strzelnica, nowy ośrodek
szkolenia musztry i regulaminów, ośrodek instruowania wart, tor napalmowy i inne. To były
piękne obiekty, które służyły do końca istnienia dywizjonu.
W dniu 12.10.1984 r. mianowany zostałem do stopnia porucznika.
Nadchodzi 1985 r., szef sztabu mjr Zbigniew Przęzak komunikuje mi, że przenosi
się do nowo formowanego 78 pr OP Mrzeżyno. Zdałem sobie sprawę, że przede mną rysuje
się kolejne wyzwanie.
W październiku 1985 r. obejmuję obowiązki szefa sztabu 37 dr OP. Nie jest to tylko
zastępstwo na miesiąc, lecz wyznaczenie na etat. Poważna sprawa. Pracę szefa sztabu znalem
tylko w połowie. Tylko część szkoleniową. A co zresztą? Nie mniej jednak podejmuję
rękawicę. Przekazujemy sobie obowiązki.
Na zbiórce dywizjonu z udziałem szefa sztabu 26 BR OP ppłk. Mariana Dula. Na zdjęciu od lewej:
por. Krzysztof Wąsowicz - zastępca ds. politycznych, Czesław Czernikiewicz - sekretarz
POP miasta Nowogard, mjr Zbigniew Przęzak - zdający obowiązki szefa sztabu i por. Zbigniew Żołna - przyjmujący obowiązki szefa sztabu.
Foto. Z archiwum Zbigniewa Żołny.
Całkowitą nowością dla mnie były sprawy mobilizacji. Prowadził to tylko szef sztabu i
wiedział o nich wszystko dowódca dywizjonu. Podczas przekazywania dokumentów mjr Przęzak
powiedział mi jedno ważne zdanie: jeżeli chcę dobrze poznać całą “mobkę” nie
powinienem słuchać podpowiedzi innych szefów sztabów, a tylko siąść z instrukcją i po
kolei czytać, przeglądać dokumenty i przyswajać sobie wiedzę. Cała dokumentacja dotycząca
tego problemu jest nowa, aktualna i zgodna z obowiązującymi przepisami. Wziąłem sobie do
serca tę uwagę i tak zrobiłem. Zapisałem się na dyżury bojowe co drugi dzień przez
dwa tygodnie i po kolei czytałem i uczyłem się. Poznałem całą problematykę dogłębnie.
Nie miałem z tym później kłopotów. Wszystkie prace związane z “mobką” wykonywałem
samodzielnie i bez większych problemów.
Mój poprzednik doprowadził do tego, że 80% żołnierzy rezerwy, którzy mieli przydział
mobilizacyjny do dywizjonu mieszkali na terenie miasta i gminy Nowogard. Ułatwiało to
też nasze kontakt z WKU Gryfice. Podczas moich wizyt wyszukiwaliśmy takich żołnierzy
rezerwy ( często robili to samodzielnie oficerowie WKU). Nie mieliśmy zbytnich kłopotów.
Ułatwiało to nasz proces mobilizowania żołnierzy do dywizjonu.
Dzień otwartych koszar. Na zdjęciu od lewej por. Zbigniew Żona i ppor. Jarosław Nowak –
kwatermistrz dywizjonu, z dziećmi na stanowisku nr 1 baterii technicznej. Foto. Z archiwum Zbigniewa Żołny.
Stanowisko szefa sztabu związane było również i z innymi zadaniami. Szkolenie służb,
instruktaże, kontrola i nadzór nad miejscami pełnienia służb i wart, konstruowanie grafików
itp. Ale z tymi zadaniami byłem obeznany lub szybko nad nimi zapanowałem.
Wiadomo szef sztabu odpowiada za gotowość bojową dywizjonu. Musiałem przestawić
swój sposób myślenia, sposób działania. Jest takie powiedzenie: “Jak w jednostce
podczas kontroli jest dobrze to wyróżnia się dowódcę, natomiast jeśli jest źle to należy
ukarać szefa sztabu” lub “Przed wojną dowódca jednostki jeździł na koniu, po
wojnie na szefie sztabu”. I coś w tym jest.
Były też i inne zadania. Jednym z ciekawszych było zadymianie dywizjonu. Chodziło
o sprawdzenie czy można w czasie działań bojowych tak zamaskować jednostkę żeby nie
była widoczna przez nadlatujące samoloty wroga. Wyznaczono do tego nasz dywizjon.
Proces przygotowania polegał na tym, aby wyznaczyć odpowiednie miejsca w dywizjonie i
wokół niego celem rozmieszczenia świec dymnych. Świece te miały być odpalone jednocześnie
na wyznaczona komendę.
Do wykonania zadania otrzymaliśmy 52 czołgowe świece dymne typu BDSz oraz ok 110
świec typu DM–11. Żeby wykonać zadanie zaangażowano prawie cały skład kadry zawodowej
dywizjonu. Każdy miał za zadanie uruchomić 2 świece BDSz oraz kilka DM–11. Wszystko
było rozstawione wokół dywizjonu, a w szczególności stref bojowych. Wiadomo, że należało
również uwzględnić kierunek wiatru. W odpowiednim czasie miał przelecieć na wysokości
500 m samolot TS–11 Iskra i wykonywać zdjęcia. Ja byłem na SD. Stacja P–18
była włączona i poszukujemy samolotu. Jest. Po upewnieniu się, że to jest właściwy
nasz cel włączam syrenę na sprzęcie, daję sygnał oficerowi dyżurnemu celem włączenia
syreny na koszarowcu. Był to znak na uruchomienie całej ilości świec dymnych. Wyszedłem
na zewnątrz (na bunkier) i zobaczyłem jak to wygląda. Widok z mojej perspektywy był
niesamowity. Wszędzie dym. Na całej płaszczyźnie nic nie widać, Iskra przeleciała. Niestety
nie udało mi się obejrzeć zdjęć. Ale podobno wyszło wszystko wspaniale. Dywizjon skrył się
w obłokach dymu. Ale co to za maskowanie, skoro wokół czysto, na polach rosną zboża,
a tylko nasz dywizjon dymi jak krater wulkaniczny. Stwierdziłem, że i tak w razie czego
można było strzelać lub zrzucać bomby w ten dym, a w coś się trafi.
W 1986 r. zostałem wyznaczony jako oficer kierunkowy stanowiska dowodzenia brygady
podczas strzelań bojowych w ZSRR. Zadaniem kierunkowego było: kontakt osobną linią
telefoniczną (poza linią dowodzenia, tzw. linia meldowania) z dywizjonem, uaktualnianie danych do celu,
ewentualne podpowiadanie spraw związanych z pracą bojową, czuwanie nad tym aby dywizjon
przechwycił wyznaczony cel, a nie inny no i czuwanie nad zniszczeniem właściwego celu.
Był to tak jakby sufler dla dywizjonu i dodatkowy przekaźnik pomiędzy SD a dywizjonem.
Nie wszystko można było powiedzieć i przekazać po linii dowodzenia. Do tej linii
podłączone były wszystkie dywizjony, a kierunkowy miał łączność tylko z jednym, z którym
współpracował. Po drugiej stronie tego łącza był inny żołnierz zawodowy z nie
mniejszym doświadczeniem. Kierunkowych wyznaczano tylu ile dywizjonów brało udział w pracy
bojowej, a w tym przypadku w strzelaninach.
Było to dla mnie ogromne wyróżnienie. Szukano oficera, który dobrze znał pracę bojową,
umiał pokierować innymi, kontaktowy i z niezłą wiedzą fachową. Padło na mnie. Rozpoczęły
się przygotowania przedpoligonowe, treningi pracy bojowej, szkolenia. Wyjeżdżałem na nie
wraz ze sztabem brygady. Ja porucznik wraz z majorami i pułkownikami. Siedziałem
bardzo blisko płk. Michała Konkowskiego, dowódcy 26. Brygady Rakietowej OP.
Byłem z tego niezmiernie dumny.
Jako takiego zgrupowania przedpoligonowego tym razem nie było. Jeździliśmy tylko
systematycznie – na początku roku raz w tygodniu, a z biegiem czasu dwa, a nawet
trzy do 40 dr OP m. Kołczewo, gdzie rozmieszczone było Ruchome Stanowisko Dowodzenia (RSD).
Każdy z dywizjonów trenował pracę bojową w miejscu swojej dyslokacji. Był to eksperyment.
Nie pamiętam daty, ale chyba gdzieś w kwietniu przegrupowano dywizjony na krótko na
lotnisko w Słupsku. Tam nadal szlifowano umiejętności oraz wiedzę teoretyczną. Pod koniec
kwietnia przyjechała komisja z Dowództwa OPK. Zorganizowano egzaminy dopuszczające dywizjony
oraz grupę bojową brygady do strzelań bojowych. Ocena była pozytywna.
Wyjeżdżamy do Aszułuku. Jest to miejscowość w dzisiejszym Kazachstanie, na skraju stepu.
Tam odbywały się w ówczesnym czasie strzelania bojowe wojsk rakietowych Układu Warszawskiego.
Wyjeżdżaliśmy w trzech grupach. Podróż pociągiem trwa 4 dni. Najpierw jedziemy do Warszawy,
skąd tego samego dnia po południu ruszamy do Moskwy. Tam jesteśmy następnego dnia w
godzinach rannych i po zakwaterowaniu w hotelu mamy czas wolny na zwiedzanie Moskwy.
Miasto piękne. Zwiedzamy zabytki, robimy zakupy, jeździmy jednym z najpiękniejszych
kolejek podziemnych. Następnego dnia wsiadamy w pociąg “Łotos” i w drogę do Aszułuku.
Tym razem podróż trwa 25 godzin. Dlatego cały skład to tylko miejsca sypialne. Do dziś
pamiętam ostatnie stacje: Czapczaczi, Charabali i Aszułuk (pisownia spolszczona). Wysiadamy
z pociągu i wsiadamy w podstawione tzw. “gruzawiki” i jeszcze 60 km w step. Tam zlokalizowano
miejsce pobytu kadry i żołnierzy służby zasadniczej podczas strzelań bojowych. Lokujemy się
w wyznaczonych pokojach. Warunki bytowe względne. Mieszkamy po kilku ( 4–6) w pokojach.
Ale przecież to poligon, więc żołnierz nie będzie narzekał. Pamiętam, że byliśmy zaskoczeni
toaletami. Były to tzw. “kucanki” bez muszli klozetowych, a drzwi takie jak
w saloonie na westernach. Zaskoczeniem było to, że okna były zamknięte na głucho i
zaklejone jakąś substancją. Nie można ich było otworzyć celem wywietrzenia. Pewnego dnia
zrozumieliśmy dlaczego. Przyszła burza piaskowa i w krótkiej chwili wszystko wokół zrobiło
się czerwone. Kolor od piasku na stepie. Stąd konieczność zaklejania szczelin w oknach.
Za wyjątkiem tego jednego dnia w pozostałych pogoda była wspaniała. Cały czas słońce i
tylko susliki (małe zwierzątka – susły – zamieszkujące okolice) wygrzewały
się w jego promieniach. W czasie wolnym późnymi popołudniami mogliśmy je obserwować i
oglądać tę ubogą roślinność stepową.
Same SD umieszczono w stepie i było bardzo podobne do naszego RSD. Planszety i
miejsca pracy poszczególnych funkcyjnych rozmieszczone podobnie. Tablica działań bojowych
również. Różniła się tylko językiem napisów. Były po prostu po rosyjsku.
Dywizjony przyjmują sprzęt, my stanowisko dowodzenia i przygotowujemy się do egzaminów
przed komisją radziecką. Pamiętam tylko jednego egzaminatora – płk Chachunow, który
przyjmował egzaminy z zasad strzelania, taktyki, budowy sprzętu. Jakiś omnibus. Nie pozwolił
nam jednak kaleczyć języka rosyjskiego i na zadawane pytania odpowiadaliśmy w języku polskim.
Przebrnęliśmy pozytywnie przez egzaminy i jesteśmy dopuszczeni do strzelań bojowych. Takie
same egzaminy odbywały się w dywizjonach rakietowych.
Dokładnych szczegółów samego strzelania bojowego (zadań) nie pamiętam. Minęło już trochę
czasu. Praca bojowa rozpoczynała się osiąganiem gotowości bojowej i odpieraniem nalotu
na ugrupowanie brygady. Było to zorganizowany nalot przez realne samoloty z lotniska
w Astrachaniu. Dość skomplikowany. Stosowano zakłócenia aktywne, które w znaczny sposób
utrudniły proces strzelania. Rosjanie mieli dość dobre doświadczenie w tym zakresie.
Jednym z epizodów, który tez czasami trenowaliśmy podczas naszych przygotowań był zanik
łączności. U nas robiliśmy to w ten sposób, że w pewnym momencie dowodzący dostawał od
prowadzącego trening komendę, że jest zanik i nie odzywał się do dywizjonów. Lecz
same zobrazowanie na wskaźnikach SD było. Cele na planszetach nadal były nanoszone.
Rosjanie zrobili to inaczej. Jak zanik łączności to zanik. Wyłączyli nam wszystko
łącznie ze wskaźnikami WIKO P–18 i PRW–13. No i klops. SD nic nie widzi. Dywizjony
prowadzą samodzielne działania bojowe. My jako kierunkowi również zostaliśmy odcięci.
Płk Michał Konkowski i płk Zdzisław Tołłoczko na poligonie w Aszułuku.
Foto.: Z archiwum płk. Zdzisława Tołłoczko.
Jednak płk Michał Konkowski to był stary wyga, który na niejednym poligonie już był.
Nagle okazuje się, że przeskakuje gdzieś do jakiegoś małego wskaźnika, wszystko widzi,
tam ma zorganizowaną jakąś cichą łączność i nie widoczny i nie słyszany przez Rosjan
po cichu dowodzi nadal. Skąd o tym wiedział, jak załatwił jakąś dodatkową stację, która
w tajemnicy przed Rosjanami pracuje na naszą korzyść nie wiem do dziś.
W tym czasie strzelano do celi powietrznych typu ŁA–17 które imitowały samoloty
A–6, EA–6 itp. oraz do celi typu RM–205, imitatory samolotów myśliwskich. Cel ŁA–17
leciał na małej lub bardzo małej wysokości od 500–1200 m i w zasadzie był przeznaczony
do zniszczenia przez PZR S–125M Newa. Pozostałe RM–ki (chyba trzy) niszczyły
PZR S–75M Wołchow. Były to bardzo szybkie cele lecące z prędkością ponad 1 Mach,
na wysokościach do 16 km o bardzo małej skutecznej powierzchni odbicia. Były również różne
zadania: ześrodkowanie ognia (dwa dywizjony do tego samego celu), przeniesienie ognia (po
ostrzelaniu jednego celu przeniesienie ognia na następny) oraz strzelania samodzielne.
Oczywiście rozdział celi i rozchód rakiet wyznaczało SD. Strzelania zaliczyliśmy
pozytywnie. Oceny: 40 dr OP m. Kołczewo – 4.16, 42 dr OP m. Ustronie Morskie – 4.78,
43 dr OP m. Dąbki – 4.76 i 70 dr OP m. Łunowo – 4.32).
Droga powrotna odbywała się w taki sam sposób jak w tamta stronę. Na stacji kolejowej w
Stargardzie Szczecińskim każda grupa witana była z wielką pompą, gdyż ocena za strzelania była znakomita.
W dniu 12.10.1988 r. mianowany zostałem do stopnia kapitana. Byłem bardzo dumny z tego
stopnia. Wiadomo kapitan to już stary wyga. No i te cztery gwiazdki pięknie prezentowały się na pagonach.
Szkolenie 2 KOP w 78. pr. OP m. Mrzeżyno.
Foto.: Z archiwum Zbigniewa Żołny.
W październiku 1988 r Oddział Szkolenia 2 KOP zorganizował w 78. pr. OP Mrzeżyno odprawę i szkolenie oficerów
szkoleniowych oraz szefów sztabu wszystkich dywizjonów i Związków Taktycznych 2 KOP. Było to spotkanie po latach
z wieloma kolegami, z którymi kończyłem WOSR. jak widać wielu z nich poszło w swojej karierze wojskowej droga szkoleniówki.
Na przełomie roku 1988/89 zostałem skierowany na półroczne przeszkolenie w ramach WKDO
do CSS WR Bemowo Piskie. I znowu znajome kąty, znajomi ludzie (przynajmniej część). Szkolenie
trwa pół roku. Tak, że w sumie w Bemowie Piskim spędziłem łącznie 2 lata. Zaliczam je pozytywnie.
Obowiązki szefa sztabu dywizjonu pod moją nieobecność pełni por. Stefan Dymański mój pomocnik,
wcześniej dowódca baterii startowej. Po zakończonym szkoleniu w Bemowie Piskim wracam do służby
na swoim stanowisku.
Niestety około kwietnia 1989 r. dowiadujemy się że dywizjon ma ulec rozformowaniu. Rozpoczyna
się żmudny proces niszczenia dokumentów, wywózki niektórych do archiwum. Przekazujemy sprzęt
do jednego z dywizjonów śląskich. Sprzęt kwatermistrzowski i inny przekazujemy do brygady i
do innych dywizjonów. Rozbieramy strzelnicę. Smutna rzeczywistość. Zaczyna ubywać kadry.
Przenoszą się do innych jednostek i tam rozpoczynają kolejny etap swojej służby.
Przychodzi i czas na mnie. Otrzymuję propozycję objęcia stanowiska oficera szkolenia
bojowego w sztabie 26 BR OP m. Gryfice. Dalsze moje losy związane są z tą właśnie jednostką.