Home - strona główna WRiA.PL – “Wspomnienia ...”. płk rez. mgr inż. Zbigniew Przęzak
Bydgoszcz, 10 grudnia 2004 r.
Ostatnia aktualizacja: 18.12.2010r.


Wspomnienia i refleksje przeciwlotnika - część I


Droga do gwiazdek - Kamień Pomorski - Łobez - Warszawa
1964-1972




1. Wszystkiemu były winne lasery.

Herb miasta Kamień PomorskiJak to się zaczęło ? Dziwnie. Właściwie to miało być inaczej. Cała historia zaczyna się w Kamieniu Pomorskim, miasteczku leżącym nad brzegiem Zalewu Kamieńskiego, w odległości 8 kilometrów od Bałtyku. W miasteczku zamieszkuje około 10 tysięcy osób. Rozlewiska wodne (Zalew Kamieński, rzeka Dziwna, Zatoka Cicha) dają idealne warunki do uprawiania sportów wodnych i czynnego wypoczynku na wodzie (żeglarstwa, kajakarstwa, myślistwa oraz wędkarstwa).

Jest rok 1964, kończę właśnie naukę w siódmej klasie szkoły podstawowej. Mam czternaście lat i życie przed sobą. Ojciec Stanisław jest zastępcą komendanta Milicji Obywatelskiej, matka Halina gospodyni domowa. Mam młodsze od siebie rodzeństwo, Mariusz, Hanię, Lidka, Aleksander i Kasia.

Moją pasją, poza czytaniem książek, było kartonowe modelarstwo. Pierwszym modelem jaki wykonywałem był żaglowiec „Dar Pomorza”. Lubiłem wykonywać modele okrętów i samolotów wojskowych. To chyba było jakimś impulsem do myślenia o projektowaniu okrętów.

Pod koniec roku szkolnego składam papiery, za pośrednictwem mojego ojca, do Technikum Budowy Okrętów w Szczecinie. Klamka zapadła. Po ukończeniu technikum planowałem studia na Politechnice Gdańskiej, oczywiście na wydziale budowy okrętów. Egzaminy do szkół średnich w owych czasach odbywały się w tym samym terminie dla wszystkich szkół w Polsce. Ogarniał mnie coraz większy niepokój. Do dnia egzaminu pozostał tydzień, a ja nie dostałem potwierdzenia o złożeniu dokumentów w Technikum Budowy Okrętów. Mój niepokój nie udzielał się jednak matce i ojcu, co mnie mocno zastanawiało.

W końcu na dwa dni przed egzaminami, ojciec wziął mnie na „męską” rozmowę i obwieścił, że moje dokumenty zgłaszające chęć uczenia się w Technikum Budowy Okrętów nie leżą w Szczecinie tylko w jego biurku. Tłumaczył mi się, że to był pomysł mojej matki, nie chciała bym szedł do internatu. Bała się, że zginę w tak dużym mieście jakim jawił się wtedy Szczecin. No dobra ... ale co dalej ?

Okazało się, że miałem przygotowane papiery do złożenia w Liceum Ogólnokształcącym w Kamieniu Pomorskim. Miałem żal do rodziców, dlaczego nie powiedzieli mi wcześniej o swoich wątpliwościach i obawach ? Dlaczego postawili mnie przed faktem dokonanym ? Może uważali, że nie miałem nic do gadania w wieku 14 lat?

Tak więc, całe moje plany legły w gruzach. Następnego dnia wziąłem się w garść i zacząłem zastanawiać się co będę robił po skończeniu nauki w liceum. Nic sensownego nie przychodziło mi do głowy.

Po obiedzie, ojciec wyciągnął z teczki gazetę „Głos Szczeciński” i jak każdego dnia oddał się lekturze. Wtedy to, na pierwszej stronie tłustym drukiem i potężnymi literami, donoszono o sensacyjnych badaniach w Wojskowej Akademii Technicznej nad pierwszymi w Polsce laserami.

Gdy ojciec skończył czytać gazetę, natychmiast zapoznałem się z treścią artykułu i ... wiedziałem co będę robił po liceum, będę studiował w Wojskowej Akademii Technicznej.

Ogłosiłem tą ważną nową deklaracje rodzicom i rodzeństwu. Rodzice pokiwali z aprobatą głowami a rodzeństwo ? Rodzeństwo chyba nie bardzo wiedziało o czym ja rozprawiam. Po godzinie już nikt, poza mną, nie pamiętał o laserach i Wojskowej Akademii Technicznej. Ostatecznie zdałem egzamin do Liceum Ogólnokształcącego w Kamieniu Pomorskim, rozpoczęły się wakacje i ważne sprawy życiowe zostały odłożone na lepsze czasy.

Dla porządku dodam, że moi rodzice pochodzili, matka z Radomia, ojciec z Bugaja w Kieleckim. Po zakończeniu wojny w 1945 roku przenieśli się do Szczecina, gdzie się w 1950 roku urodziłem.

Z tamtego okresu pamiętam wydarzenie, które zaliczam do pierwszego mojego kontaktu z bronią strzelecką. Miałem chyba 5 lat. Rano obudziły mnie odgłosy dochodzące z kuchni. To ojciec wrócił z jakiejś nocnej akcji. Wstałem z łóżka i na boso poszedłem do kuchni. Ojciec był odwrócony do mnie plecami i nalewał wodę do czajnika. Na blacie kredensu leżał pistolet. Wziąłem go do ręki, odbezpieczyłem i ... oddałem strzał. Odrzut pistoletu rozciął mi łuk brwiowy, ojciec wypuścił czajnik, matka zaczęła krzyczeć w sypialni, a na podwórku słychać było wrzask sąsiadów. Na linii strzału stało krzesło na którym wisiała marynarka ojca. W marynarce było sześć dziur, w krześle dziura, w drzwiach balkonowych dziura i kawał odłupanej balustrady balkonu. Drzwi na balkon były otwarte, więc odgłos wystrzału roznosił się echem przez długi czas. Ojciec na szczęście nie stracił zimnej krwi i spokojnie odebrał mi pistolet. Co było dalej ? Przez długie lata nie widziałem już broni w domu. Pytanie podstawowe, dlaczego małolat poradził sobie z pistoletem ? Bo parę dni wcześniej, podczas jakiegoś spotkania towarzyskiego, „mądry” kolega ojca nauczył mnie odbezpieczać pistolet, wprowadzać magazynek i składać się do strzału. Dziecko się nudziło, więc w ten sposób mnie zabawiał. Wystarczyła jedna nieuwaga ojca i nieszczęście było bliskie.

Wracam wspomnieniami do Kamienia Pomorskiego. Wakacje się szybko skończyły i nastał okres nauki. Jak wspomniałem na wstępie, okolice Kamienia Pomorskiego były wspaniałymi terenami do uprawiania wędkarstwa i myślistwa. Ojciec był zapaleńcem w oby dwóch dziedzinach. Próbował mnie wciągnąć w to hobby. Jakoś mu się to nie udawało. Podejrzewam, że zamiast na początku pokazać mi strony przyjemne wędkowania czy polowań, zapoznawał mnie ze skutkami wędkowania i polowań. Czy mogłem pałać chęciami do polowania na dzikie gęsi, gdy ojciec wracając z polowania rzucał od wejścia hasło: -Teraz wasza pora ! – rzucając jednocześnie pod nogi do skubania cztery dzikie gęsi ! Wolałem już brać udział w polowaniach na kaczki po Zalewie Kamieńskim. Robiłem co prawda za napęd do kajaka, ale nie musiałem skubać kaczek, byłem przecież na polowaniu.

Lubiłem w tamtych czasach chodzić do kina. Jeden seans filmowy pamiętam szczególnie, choć nie pamiętam tytułu filmu i jego fabuły. Było to w październiku 1962 roku. W połowie projekcji filmu, do sali kinowej zaczął docierać ogromny hałas. Dźwięk przypominał jazdę kolumny czołgów, sala dosłownie drżała. Część widzów zaczęła wychodzić z kina. Wyszedłem i ja. Nad kinem, na niskim pułapie leciały setki śmigłowców z czerwonymi gwiazdami na kadłubach. Widok był fascynujący i przygnębiający jednocześnie. Czuliśmy jakiś niepokój. Coś niedobrego się działo. Ławice śmigłowców przelatywały nad miastem jeszcze przez dwa dni. Tak, to była Kuba. Ojciec coraz częściej wyrywany był z domu na nocne akcje związane z przekroczeniami granicy morskiej w Dziwnowie. Na rampie kolejowej, niedaleko miejsca mojego zamieszkania, codziennie ładowano transporty czołgów. Do dzisiaj czuję smak sucharów i suchej kawy z cukrem jaką dostawaliśmy od żołnierzy. Świat stanął na krawędzi wojny. W Kamieniu Pomorskim była jedna ofiara tego konfliktu. Jeden zapobiegliwy człowiek kupił zapas soli i umieścił go na strychu. Zapas soli był taki duży, że sufit się zawalił i człowiek zginął pod gruzami i solą.

W domu mieliśmy radio „Stolica” z tak zwanym „magicznym okiem”, było to jedyne okno na świat. Lata 60-te ! Radio Luksemburg, pomimo zakłóceń, wieczorową porą dało się słuchać i pomału stawałem się wielbicielem rocka. Znałem na pamięć listy przebojów. Zespół The Beatles podbijał świat i w Polsce pojawił się na ekranach film pod tym samym tytułem. Byłem chyba na trzech seansach. Na pozostałe nie miałem kasy.

W 1965 roku rodzina nasza się powiększa. Urodził się mój brat Aleksander. Była to dla nas rodzeństwa niespodzianka. Mama w owym czasie była kobietą o „puszystych” kształtach i nikt, poza ojcem, nie spodziewał się, ze jest w odmiennym stanie. Byłem w kinie na filmie pod tytułem „Aleksander Newski”. Przyszedłem do domu, mamy nie było, a ojciec powiadomił mnie, że mam brata i mam mu wybrać imię. No cóż, nie zastanawiałem się długo, byłem pod wrażeniem filmu i tak ... mamy Aleksandra w rodzinie.

[ Do spisu treści ]

 

2. Ostateczna decyzja, idę do woja.

Herb miasta ŁobezJesienią 1965 roku, po rozpoczęciu roku szkolnego, przenosimy się do Łobza. Spokojne miasteczko w byłym województwie szczecińskim przy linii kolejowej Szczecin – Gdańsk. Odległość do Szczecina wynosi około 100 km, do Koszalina 95 km, a do wybrzeża Bałtyku 70 km. Łobez liczy ponad 11 tys. mieszkańców.

Zamieszkaliśmy w willi przy ulicy Sienkiewicza, zajmując pierwsze piętro. Na parterze mieszkał ówczesny I Sekretarz Komitetu Powiatowego PZPR Górski. Kolegowałem się z jego synem Włodzimierzem.

Pamiętam doskonale swój pierwszy dzień w nowej szkole. Przed wejściem do szkoły, na trzecim bodajże piętrze, w oknach wyglądają sami chłopcy. Wiedziałem już, że w tym Liceum są klasy męskie i żeńskie. Wiedziałem, że to moja klasa czeka na „nowego”. Po wejściu do klasy zostałem przywitany przez gospodarza klasy, Edwarda Szawiela. Wychowawcą klasy był Eugeniusz Szczepanik, nauczyciel wychowania fizycznego, wielbiciel koszykówki. Miałem wtedy 190 cm wzrostu. Nie trudno przewidzieć, że szybko polubiłem sport i stałem się koszykarzem.

Już w styczniu 1966 roku zostaję członkiem drużyny MZKS „Światowid” Łobez i reprezentuję miasto Łobez w rozgrywkach A klasy koszykówki. Trochę zaczynam działać w Lidze Obrony Kraju. 8 czerwca 1966 roku zdobywam w wieloboju obronnym drugie miejsce w VII Wojewódzkiej Spartakiadzie Sportów Obronnych Ligi Obrony Kraju wynikiem 286 pkt. Zawody były organizowane w Gryficach.

W roku szkolnym 1966/67 rada pedagogiczna liceum decyduje się na utworzenie klas koedukacyjnych. Dotychczasowy eksperyment nie rokował na dobre wyniki nauczania. Była to dobra decyzja. W obecności dziewczyn, jakoś głupio było dostawać niskie oceny. Poziom nauczania wyraźnie się podnosił. W nowej klasie, wśród dziewcząt była Marianna Piechocka, jak się później okaże, moja pierwsza żona.

Grając w szkolnym zespole sportowym i klubie „Światowid”, miałem stały kontakt z koleżankami i kolegami z klasy maturalnej. Poważnie zaangażowałem się w naukę. Był to z pewnością wpływ maturzystów. Przerabiałem razem z nimi zagadnienia z matematyki i fizyki. Myślałem wtedy już poważnie o egzaminach do Wojskowej Akademii Technicznej. Zbiór zadań z fizyki Waldemara Zillingera przerobiłem w całości poza jednym zadaniem z którym nie mogłem sobie dać rady. Do tego tematu jeszcze później powrócę.

Przedmiot przysposobienie obronne pamiętam dość mgliście. Niczym szczególnym nie wyróżniał się od innych lekcji. Natomiast w wakacje 1967 roku uczestniczyłem w obozie przysposobienia obronnego. Obóz zorganizowany był na wzór wojskowy, mundury, namioty, służby, warty, obieranie ziemniaków i ogniska. Gwoździem programu było strzelanie z kbks. Obóz przeszedł jakoś bez echa.

Rok szkolny 1967/68. Klasa maturalna. Na początku roku nauczyciele zbierają dane o naszych dalszych planach. Moja deklaracja o chęci podjęcia studiów w Wojskowej Akademii Technicznej nie budzi w nich entuzjazmu. Dlaczego ? Jeden z polonistów powiedział mi wprost:

- Zbyszek, kaktus mi na dłoni wyrośnie jak ty dostaniesz się na WAT. - pewnie ma teraz poważne problemy z tym kaktusem. To już prawie 40-to letnie drzewo !

Z przedmiotów ścisłych miałem oceny dobrze i bardzo dobre. W pamięci pedagogów był jednak jeden uczeń, prymus, chyba z 1964 roku, który zresztą jako jedyny z dotychczasowych absolwentów szkoły dostał się na WAT. Nazywał się Piotr Sienkiewicz. Odniósł bez wątpienia sukces naukowy. W 1969 roku ukończył Wydział Cybernetyki Wojskowej Akademii Technicznej. W styczniu 2004 roku płk prof. dr hab. inż. Piotr Sienkiewicz był Zastępcą Komendanta Akademii Obrony Narodowej ds. dydaktycznych.

W szkole działa organizacja młodzieżowa ZSMP, klasa prawie w całości deklaruje się do organizacji, zostaję przewodniczącym koła klasowego ZSMP. Organizacja skupia się na wzajemnej pomocy w nauce. Ja prowadzę korepetycje z matematyki. Organizujemy wspólne wypady do kina i dyskusje, coś w stylu „kina studyjnego”. Nad organizacją ZSMP sprawowała pieczę POP PZPR szkoły. Rozmawiałem o ewentualnym kandydowaniu na członka PZPR z sekretarzem Komitetu Miejskiego PZPR moim sąsiadem, z sekretarzem POP szkoły i ojcem. W domu wychowywani byliśmy w duchu świeckim. Naturalną koleją rzeczy, na przełomie marca i kwietnia złożyłem deklarację kandydowania na członka PZPR. Na początku kwietnia zostaję przyjęty w poczet kandydatów PZPR. Przyjęto mnie ochoczo, nawet wbrew statutowi PZPR, nie miałem jeszcze ukończonych 18-tu lat. Na zebraniu POP szkoły byłem tylko raz, podczas przyjmowania mnie na kandydata PZPR. Potem już nikt mnie nie zapraszał na zebrania POP szkoły. Statystycznie byłem widocznie dla nich coś wart, natomiast obecność ucznia na zebraniu POP nauczycieli, jakoś nie mieściła się w głowach szanownego grona pedagogicznego.

Czas zaczął szybko uciekać. Matura zbliżała się szybkimi krokami. Na dzień 02 maja 1968 dostaję wezwanie do stawienia się na spis przedpoborowych do Wojskowej Komendy Rejonowej w Gryficach. W trakcie spisu przedpoborowych staję się honorowym dawcą krwi. Tak mi krew pobierano, że przez cały miesiąc miałem problemy z ręką. Była sina od ramienia do nasady dłoni. Skutecznie zniechęcono mnie do bycia honorowym dawca krwi w przyszłości.

Ostatni miesiąc do matury. Atmosfera była wspaniała. Konsolidacja klasy także. Organizowaliśmy sami wspólną naukę, powtarzając partie zalecanych materiałów. W końcu nadszedł ten dzień. Rozpoczęły się egzaminy maturalne. Wynik ? Zostaję absolwentem Liceum Ogólnokształcącego w Łobzie i 05.06.1968 roku staje się właścicielem Świadectwa Dojrzałości Liceum Ogólnokształcącego. Za uzyskane wyniki dostałem nawet nagrodę książkową, „Miasto przebudzone” Bogusława Sujkowskiego. Nie było tak źle.

Do Wojskowej Komendy Uzupełnień składam stosowne dokumenty o przystąpienie do egzaminów do Wojskowej Akademii Technicznej. Tam też dowiaduję się, że w Wojsku Polskim jest nowa formacja Wojska Rakietowe. WAT szkoli do tej formacji na Wydziale Elektromechanicznym Uzbrojenia. W formularzu podałem ten kierunek jako zasadniczy cel studiów, a w przypadku negatywnych wyników z egzaminu, zadeklarowałem podjęcie nauki w Szkole Oficerskiej Wojsk Artylerii w Toruniu.

[ Do spisu treści ]

 

3. Ostatnie dni w cywilu.

Z Wojskowej Komendy Rejonowej w Gryficach dostaję pismo i zlecenie na przejazd do Warszawy na egzaminy wstępne do Wojskowej Akademii Technicznej. Miałem się stawić w dniu 10.07.1968r. Podróż z Łobza trwała całą noc. Warunki podróży fatalne. Całą noc stałem w pociągu. Nad ranem byłem w Warszawie. Taryfą pojechałem z Dworca Centralnego na ul. Lazurową i po zarejestrowaniu się na biurze przepustek dostałem przydział do akademika. Zakwaterowano nas na salach gimnastycznych. W tym samym dniu zdawałem pierwszy egzamin, testy psychologiczne. Byłem zmęczony podróżą i nieprzespaną nocą. Mocno wątpiłem w wyniki tych testów. W kolejnych dniach zdawaliśmy egzamin z fizyki i matematyki. Podczas egzaminu z fizyki, w głównej auli akademii, po zapoznaniu się z pytaniami miałem niezbyt tęgą minę. Trzecie zadanie było tym z podręcznika Waldemara Zillingera, z którym nie mogłem sobie poradzić podczas przygotowania do matury. Rozwiązałem dwa pierwsze i zrezygnowany spokojnie zapoznaję się jeszcze raz z treścią trzeciego. Naglę ... olśnienie. Dlaczego do tej pory nie wpadłem na sposób rozwiązania ? Do dzisiaj jest to dla mnie zagadką. Po paru minutach i trzecie zadanie było gotowe.

Zbigniew Przęzak - 1968.
Foto 1. Zbigniew Przęzak - 1968.
Po egzaminach zapoznawałem się z Akademią i jej otoczeniem. Z niecierpliwością czekaliśmy na rozmowy kwalifikacyjne. W końcu i na nie przyszedł czas. Podczas rozmowy kwalifikacyjnej dalej obstawałem przy nauce na Wydziale Elektromechanicznym Uzbrojenia. Dowiedziałem się trochę więcej o planowanych na bieżący rok akademicki grupach szkoleniowych i wybrałem specjalność eksploatacji rakiet klasy ziemia-ziemia. Dlaczego ? Bo była to w tamtych czasach najnowsza technika bojowa w Polsce. A rakiety klasy ziemia-ziemia jawiły mi się jako najpotężniejsze i najciekawsze. No a co z laserami ? Jakoś nie myślałem wtedy o nich. Wystarczyło mi, że gdzieś są obok i z pewnością będę miał sposobność się z nimi spotkać w trakcie studiów. Czy miałem wtedy jakieś pojęcie o wojsku i służbie żołnierza zawodowego ? Niestety nie. WAT był dla mnie w tamtych czasach tylko uczelnia akademicką która mogła dać mi wykształcenie wyższe i zawód.

W końcu 12.07.1968 r. dostałem zaświadczenie o złożeniu egzaminu wstępnego na studia w WAT i zaliczeniu w poczet słuchaczy na rok szkolny 1968/69. Następnego dnia rano wracałem do domu dumny i szczęśliwy. W Łobzie byłem późnym wieczorem, a właściwie w nocy. Rodzice już spali. Oczywiście była pobudka i najpierw smutne miny. Nie wierzyli mi w pierwszej chwili, że zdałem egzaminy. Dopiero jak pokazałem zaświadczenie o zaliczeniu w poczet słuchaczy WAT, były łzy radości i opowieści do rana. Rodzice nie mogli doczekać dnia, żeby obwieścić znajomym wspaniałą nowinę. Byli dumni, a ja cieszyłem się z ich radości. Byłem pierwszy z rodziny któremu udało się zdać egzaminy na wyższą uczelnię. Po tygodniu dostałem kolejne pismo i zlecenie na przejazd do Warszawy z Wojskowej Komendy Rejonowej w Gryficach. Na podstawie rozkazu Komendanta WAT nr pf 134/68 zostałem przyjęty do służby zasadniczej na okres unitarny w WAT z terminem stawiennictwa w dniu 01 sierpnia 1968 roku o godzinie 8:00.

[ Do spisu treści ]

 

4. Zegar zaczyna odliczać staż służby wojskowej.

Absolwentka WAT
Stawiłem się 01 sierpnia 1968 roku w Warszawie. Na Dworcu Centralnym spotkałem Krzysztofa Busza i razem pojechaliśmy do WAT. Rozpoczynał się okres szkolenia unitarnego. Oczywiście nie obyło się bez całej ceremonii utraty cech cywili. Wysoko podstrzyżeni, wykąpani w zbiorowej łaźni i przebrani w mundury zmieniliśmy się nie do poznania. Były także i problemy, przez dwa tygodnie chodziłem w cywilnych butach i ciągle musiałem się tłumaczyć napotkanym żołnierzom zawodowym, że nie ma dla mnie właściwego rozmiaru. Byliśmy zakwaterowani w tych samych salach gimnastycznych co na egzaminie. Piętrowe łóżka, tłok i próby tworzenia atmosfery młodego wojska. Dowódcami drużyn byli nasi rówieśnicy z roku, którzy zdawali egzaminy wstępne do WAT, będąc w zasadniczej służbie wojskowej. Szybko jednak zrozumieli, że za miesiąc przyjdzie nam razem siedzieć na wykładach i razem dzielić trudy podchorążego. Dali więc szybko spokój z unitarnym drylem. Stołowaliśmy się na stołówce żołnierskiej w kompanii ochrony. Aluminiowe miski i kubki z białego tworzywa sztucznego podobnego do teflonu nie podnosiły wartości smakowych posiłków. Po okresie unitarnym mieliśmy być zakwaterowani w typowych izbach żołnierskich po sześciu w izbie i przejść z posiłkami na stołówkę podchorążych.

Należy w tym miejscu zaznaczyć, że do roku 1966 po zdaniu egzaminu wstępnego przyszli podchorążowie byli powoływani do ochotniczej zasadniczej służby wojskowej i kierowani do jednostek. W 1967 roku zrezygnowano z tej zasady i część została przyjęta do WAT tytułem próby już od sierpnia 1967 roku bez odbywania służby zasadniczej, natomiast około 220 przyszłych podchorążych powołano do zasadniczej służby wojskowej od października. Nie skierowano ich jednak do jednostek lecz utworzono kompanię szkolenia unitarnego. Dowódcą kompanii szkolenia unitarnego został kpt.Franciszek Wesołowski. Kompania ta nie podlegała batalionowi obsługi , ani też kompanii wartowniczej, tylko Szefowi Oddziału Liniowego WAT. Od poniedziałku do piątku odbywało się szkolenie ogólnowojskowe, natomiast w soboty zajęcia z fizyki i matematyki, tak zwany kurs wyrównawczy, czasem kompanię nazywano wyrównawczą. Według powszechnych opinii, okres ten nie wpływał pozytywnie na proces dalszego szkolenia akademickiego. Od 1968 roku po szkoleniu unitarnym w miesiącu sierpniu i przysiędze wojskowej, zostawało się podchorążym i od października rozpoczynał się pierwszy semestr studiów. Po trzech latach studiów, odbywały się egzaminy oficerskie i promocja na pierwszy stopień oficerski podporucznika WP. W zależności od kierunku studiów, jako oficerowie, słuchacze studiowali dalej przez kolejne lata.


Okres unitarny
Foto 2. WAT - okres unitarny.

Okres szkolenia unitarnego pomału dobiegał końca. Poza szkoleniem ogólnowojskowym, mieliśmy zajęcia z fizyki i matematyki. Była to forma kursu wyrównawczego i utrzymania nas w kondycji do podjęcia studiów. Należy zaznaczyć, że razem z nami mieli rozpocząć studia ci, którzy zdawali na WAT w ubiegłym roku i odbywali rok służby zasadniczej.

21 sierpnia 1968 roku rozpoczyna się inwazja wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację. O wydarzeniu tym dowiadujemy się z Dziennika Telewizyjnego. W nawale zajęć unitarnych, temat schodzi na dalszy plan. W związku z inwazją nie odczuwamy żadnych specjalnych działań w WAT. Życie wojskowe idzie swoim normalnym rytmem.

Ostatnie przygotowania do przysięgi wojskowej, męczące codzienne treningi z musztry i próby samej przysięgi. Jakby tego było mało, zbliżały się obrady V Zjazdu PZPR. Co ma to wspólnego w WAT i przysięgą wojskową ? Nic, po za tym, że oficerowie polityczni WAT doszli do wniosku, że każdy podchorąży i kandydat na podchorążego, obowiązkowo ma znać tezy na V Zjazd PZPR. Pojawiły się broszury, kadra kompanii usiłowała prowadzić dodatkowo zajęcia z tematyki Zjazdu i okresowe sprawdziany. Akcja ta trwała gdzieś do listopada 1968 roku.

W końcu nadszedł ten oczekiwany dzień, 08 października 1968 przysięga wojskowa. Przysięga odbywała się na akademickim stadionie sportowym. Na przysięgę przyjechali moi rodzice i Marianna – moja dziewczyna. Ceremoniał przysięgi wojskowej miał dla mnie jakąś magię i podniosłość chwili. Czułem, że rozpoczyna się kolejny ważny etap mojego życia. Spotkanie z bliskimi i ich radość były nieodzownym elementem przysięgi wojskowej. Po raz pierwszy miałem okazję zobaczyć, legendarnego dziś, komendanta WAT gen. bryg. prof. dr hab. inż. członka rzeczywistego PAN Sylwestra Kaliskiego.

Po przysiędze pojechaliśmy do córki brata mojego ojca, która mieszkała w Warszawie i najbliższym pociągiem pojechaliśmy do Łobza. Podróż tym razem była jakaś krótka, pełna wrażeń i opowieści o wojsku i nie tylko. Dostałem wtedy pierwszą, tak zwaną, kartę urlopową nr 35/68 na okres od dnia 8.09 do 10.09.1968 godz. 21:00. W domu byłem, niestety, krótko. Praktycznie jedną dobę, a następny przyjazd mógł mieć miejsce dopiero w przerwie wakacyjnej.

Rozpoczyna się I semestr studiów. W mojej grupie szkoleniowej byli, między innymi podchorążowie: Krzysztof Busz, Antoni Piekielny, Janusz Żurawski, Stanisław Romanowski, Józef Małolepszy. Program studiów obejmuje, między innymi, fizykę współczesną, matematykę, chemię ogólną i organiczną, geometrię wykreślną, metaloznawstwo i wiele innych. Wykłady z tych przedmiotów odbywały się z udziałem całego Wydziału.


WAT 1970.
Foto 3. WAT - 1970 Od lewej: Janusz Ejgerd, Ryszard Hoffman i Zbigniew Przęzak.

Nie czuje się drylu wojskowego. Raz w tygodniu mamy zajęcia ogólnowojskowe w wymiarze czterech godziny, w tym szkolenie fizyczne. Dla porównania, studenci Politechniki Warszawskiej, mieli cały dzień szkolenia ogólnowojskowego. Szkolili się także na naszym uczelnianym poligonie.

Mieszkaliśmy w akademikach na terenie otwartym. Swobodnie można było się poruszać po dzielnicy Bemowo.

Pierwszy semestr studiów zakończyłem z dużymi trudnościami. Jak oceniam z perspektywy czasu, nie byłem przygotowany do nauki w stylu akademickim. Także rozłąka z rodziną, po raz pierwszy w moim młodzieńczym życiu, miała istotny wpływ na nastroje i mobilizację do nauki. Na szczęście, każdy kolejny semestr kończyłem z coraz wyższą średnią.

Po pierwszym semestrze odsiew słuchaczy był tak duży, że pod znakiem zapytania stała grupa o specjalności eksploatacja rakiet przeciwlotniczych. Prowadzono rozmowy z podchorążymi z pozostałych grup szkoleniowych w celu pozyskania ich do zagrożonej grupy. Wtedy już wiedziałem co nieco o wojsku, o jednostkach wojskowych i Rodzajach Sił Zbrojnych. Dochodził jeszcze element zmiany koloru munduru na stalowy. Zdecydowałem się na zmianę specjalności i tak zaczyna się moja przygoda z Wojskami Obrony Przeciwlotniczej Kraju. Zostałem „przeciwlotnikiem”. W nowej grupie szkoleniowej byli, między innymi, podchorążowie: Lech Ziółkowski, Remigiusz Skottak, Tadeusz Baran, Franciszek Pawliszak, Zenon Mrotek i Andrzej Szeniawski. Grupa na początku liczyła około 14 podchorążych. Do promocji zostało siedmiu, wyżej wymienieni i ja. We wspomnieniach z tamtych czasów powracają koledzy, także z innych grup szkoleniowych, z którymi byłem w jakiś sposób związany wspólnymi losami podchorążego. Do nich należą między innymi: Sławomir Sawczenko, Tadeusz Kuryłek, Tadeusz Łomnicki, Marek Krupa, Zbigniew Konik, Janusz Ejgerd, Zbigniew Fromkiewicz, Piotr Marecki, Jerzy Szczęsny, Leszek Olasek, Lech Ćwojda, Ryszard Sienkiewicz, Włodzimierz Drewnik i Stanisław Ciepielski.

Mija pierwszy rok studiów, wakacje, niestety nie dla wszystkich. W lipcu rozpoczyna się obóz wojskowy. Była to forma „rekompensaty” za zlikwidowanie rocznej służby zasadniczej. Na szczęście zajęcia odbywały się na terenie uczelni i na uczelnianym poligonie. Zajęcia prowadziła kadra dowódcza kompani podchorążych.

Dowódcami plutonów byli absolwenci Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Zmechanizowanych. Co tu dużo gadać, pokazywali nam, jak wygląda „prawdziwe wojsko”. Któregoś dnia na zajęciach taktyki, zostaliśmy wyzwani od nieuków, bo nie znaliśmy wszystkich znaków taktycznych. Nagle do tablicy podszedł Leszek Ćwojda z grupy uzbrojenia lotniczego i napisał wzór jakiejś prostej całki i poprosił dowódcę plutony o obliczenie jej wyniku. Zapanowała konsternacja i ... zajęcia zostały zakończone. Od tamtej pory nie słyszeliśmy epitetów pod adresem naszego przygotowania ogólnowojskowego.

Z okresu trwania obozu pamiętam historię jaka wydarzyła się podczas zajęć praktycznych z taktyki. Działaliśmy jako patrol rozpoznania. Ponieważ byłem najwyższy wzrostem, na początku obozu, dostałem na stan rkm. Moim amunicyjnym był Andrzej Szeniawski, bo był najniższy w grupie. Tak motywował decyzję przydziału rkm i amunicyjnego szef kompanii.


Obóz taktyczny - lipiec 1969. Od lewej: Zbigniew Przęzak, Ryszard Sienkiewicz i Włodzimierz Drewnik.
Foto 4. Obóz taktyczny - lipiec 1969. Od lewej: Zbigniew Przęzak, Ryszard Sienkiewicz i Włodzimierz Drewnik.

Pogoda była fatalna, od rana padał deszcz. Jechaliśmy samochodem ciężarowym, dowódcą patrolu był jeden z podchorążych. Jako erkaemista zająłem, razem z amunicyjnym, pozycję strzelecką opierając rkm o dach samochodu. Pozostali powystawiali swoje kbk AK przez okna w plandece samochodu. Broń mieliśmy załadowaną ślepą amunicją. W torbach na granaty petardy. Mieliśmy pokonać określoną trasę i zameldować się w określonym przez dowódcę plutonu miejscu. Tam miał na nas czekać i postawić kolejne zadanie do wykonania. Trasa wiodła przez młody las. Jechaliśmy już chyba z dwie godziny. Gałęzie drzew smagały nas przez cały czas. Byliśmy oklejeni mokrymi liśćmi, mokrzy, zmarznięci i mieliśmy serdecznie wszystkiego dosyć. Nagle wyjechaliśmy na dużą polanę, po bokach drogi jakieś domy, jacyś ludzie. Nie wiem kto zaczął. Padła komenda „ognia” i nagle wszyscy zaczęliśmy strzelać z czego tylko można było. W ruch poszły także petardy. Przerażeni ludzie zaczęli uciekać, słychać było krzyk kobiet. Wystraszony kierowca odruchowo zwiększył prędkość i po minucie nie było nas na polanie. Po przejechaniu jeszcze około 200 metrów, dowódca patrolu zatrzymał samochód. Wysiedliśmy bez słowa i paczyliśmy jeden na drugiego spode łba. Dotarło do nas. Odbiło nam i to równo. Dowódca patrolu klął i wyzywał nas, a sam... także strzelał. No cóż, jak potem analizowaliśmy te wydarzenia, była to reakcja na bezsensowną monotonię zajęć, warunków atmosferycznych i brak grup pozorujących przeciwnika. Wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy na wyznaczony punk kontaktowy. Dowódcy plutonu tam nie było. Wróciliśmy więc do akademika.

Tam na nas już czekał dowódca batalionu, dowódca kompanii, dowódca plutonu i szef kompanii. Opieprz zbieraliśmy przez tydzień, oczywiście nie obyło się bez „szlabanu” na przepustki. Nikogo z nas jednak nie ukarano dyscyplinarnie. Okazało się, że po paru minutach po naszym „ataku” na wieś, wiedział o tym dowódca batalionu. Sprawę załatwił chyba we własnym gronie. Nasz dowódca plutonu przez parę dni pracował pilnie na kompanii od godziny 6 rano do 22 wieczorem. Jak się później dowiedzieliśmy, nasz wybryk był niczym w porównaniu z wydarzeniem z poprzedniego roku. Podczas ćwiczeń na uczelnianym poligonie, jeden z oficerów nieumyślnie spalił całą wieś za pomocą wystrzelonego z rakietnicy naboju sygnałowego.

         W okresie trwania obozu wojskowego miało miejsce niezapomniane przeżycie. W dniu tym, zaraz po obiedzie, rozpoczęliśmy okupację... kompanijnej sali telewizyjnej. Z zapartym tchem śledziliśmy losy misji Apollo 11. Oto człowiek miał stanąć na Księżycu. Nie było mowy o spaniu, było mi dane być świadkiem czegoś, o czym marzyła ludzkość od zarania dziejów. Polecieć na Księżyc i do gwiazd. 20 lipca 1969 roku nad ranem, Apollo 11 wylądował na Księżycu w rejonie Morza Spokoju. Pierwszy zszedł na powierzchnie Neil Armstrong, a po nim Buzz Aldrin. Spędziwszy na Księżycu 22 godziny, z czego 2,5 godziny poza modułem księżycowym, wystartowali w drogę powrotną, dołączając do Michaela Collinsa, który krążył po orbicie księżycowej.

No i wreszcie pierwsze akademickie wakacje. Były mi bardzo potrzebne. Pozwoliły mi naładować akumulatory przed kolejnym etapem mojej wojskowej edukacji. Ojciec traktował mnie jakoś inaczej, z powagą. Opowiadał o swojej pracy, o sytuacji społecznej i politycznej w powiecie, zapraszał na polowania. W domu zaczęli pojawiać się jacyś ludzie z pannicami na wydaniu. Jak się później dowiedziałem, to moja mama próbowała swatać mnie z pannami, które uważała za dobre partie. Z jej planów nic nie wychodziło, ja uparcie byłem dalej ze swoją dziewczyną. Co dobre, szybko mija. Wracam do Warszawy. Rozpoczyna się drugi rok studiów.

Na początku drugiego roku studiów dostaliśmy na stan broń, hełmy i pełne żołnierskie wyposażenie. Nowy Zastępca Komendanta ds. Liniowych wprowadzał w akademickie życie regulaminy wojskowe i wojskowy porządek dnia. Pomału zaczynało się prawdziwe wojsko. Coraz więcej zajęć odbywało się na obiektach wydzielonych pod względem ochrony fizycznej i ochrony tajemnicy. Były do pomieszczenia z bazą szkoleniową zawierającą elementy przeciwlotniczych zestawów rakietowych i rakiet klasy ziemia-ziemia.

Jak w każdej uczelni, także i w naszej byli wykładowcy o których opowiadano anegdoty lub mieli nietypowe sposoby współpracy ze słuchaczami.

Wykładowca z elektrotechniki miał zwyczaj „oblewać” na egzaminach 80 % słuchaczy. Tłumaczył to nam tym, że ma obowiązkowe konsultacje w każdy czwartek do godziny 18 i nie ma zamiaru sam na nich siedzieć. Zapewniał sobie frekwencję podchorążych do końca każdego semestru, stopniowo zaliczając poprawkowe egzaminy. Tak naprawdę to chodziło się tylko po to, żeby zaliczyć obecność. Jak dostawało się pytanie z elektrotechniki, to było wiadomo, że wyjdzie się z konsultacji bez zaliczonego egzaminu. Któregoś czwartku dostałem pytanie: „Jakie święto obchodzi się aktualnie w Japonii ?”. To było pytanie na które czekałem i na szczęście znałem odpowiedź: „Święto Kwitnącej Wiśni”. Egzamin miałem zdany. Ten sam wykładowca umawiał się z jednym z podchorążych na egzamin poprawkowy codziennie o 6 rano na stadionie sportowym. Podchorąży dostawał pytanie i rozpoczynał się bieg po bieżni. Problem polegał na tym, że podchorąży nie był w stanie dotrzymać kroku wykładowcy i wykładowca nie słyszał jego odpowiedzi. Nie było innego sposobu jak podnieść swoją kondycję fizyczną. Podchorąży chodził po południu trenować formę z elektrotechniki na bieżnię stadionu. Po miesiącu był gotowy. Rano wystartowali, w biegu dostał pytanie i w biegu na nie odpowiedział. Razem dotarli do mety. Wykładowca stwierdził, że swój cel osiągnął, zaliczył egzamin i pogratulował podchorążemu kondycji fizycznej, o jakości odpowiedzi z elektrotechniki się nie wypowiedział. Czyżby miał jakiś cichy układ z instruktorami wychowania fizycznego?

Inny wykładowca, bodajże z materiałoznawstwa, cenił bardzo swój czas i egzaminy poprawkowe zaliczał w tramwaju. Należało umówić się z nim na przystanku akademickim jak wracał do domu po pracy, siadało się obok niego, dostawało pytanie, a czas na odpowiedź limitował motorniczy tramwaju. Jazda trwała około 15 minut. Jeżeli w tym czasie podchorąży zadowalająco odpowiedział na pytania, dostawał wpis do indeksu, wykładowca szedł do domu, a podchorąży miał okazje z radości poszaleć na mieście.

Praktyki studenckie. Był to bardzo ciekawy sposób na pogłębianie wiedzy z zakresu współczesnych technologii. Pierwszą praktykę, po drugim semestrze, odbywaliśmy w Zakładach Lotniczych w Mielcu i Rzeszowie. W Mielcu zapoznawaliśmy się z technologią budowy płatowca samolotu. Tam też przeżyłem swój pierwszy lot samolotem. W Mielcu produkowano wtedy samoloty AN-2. Na koniec procesu produkcyjnego, oblatywacze sprawdzali samoloty w locie. Udało nam się namówić kogo trzeba i polecieliśmy zamiast balastu na pierwszy lot nowego Antka. Pilot jak się dowiedział, że na pokładzie ma nowicjuszy lotnictwa, postanowił pokazać nam co może AN-2. No i pokazał. Efekt, jeden z kolegów nie obronił się przed chorobą morską. Pilot szybko lądował, bo zrobiło mu się słabo, a kolega miał zajęcie do wieczora przywracając wnętrze samolot do pierwotnego wyglądu. Mimo tego przypadku, wrażenia przeżyte w powietrzu były wspaniałe i niezapomniane.

Kolejna praktyka, bodajże na drugim roku, odbyła się w Wojskowych Zakładach Uzbrojenia w Grudziądzu. Ta praktyka była szczególna w swej wymowie technicznej. Mieliśmy okazje oglądać w detalach cały proces technologiczny remontu rakiet przeciwlotniczych zestawu rakietowego S-75, stacji naprowadzania rakiet i sprzętu dystrybucji i neutralizacji rakiet. To była tematyka z którą mieliśmy się spotkać w niedalekiej przyszłości po zakończeniu studiów w jednostkach liniowych Wojsk Obrony Powietrznej Kraju.

Ostatnia praktyka podchorążych odbyła się późną jesienią na trzecim roku w miejscowości, której nie było na mapach Polski. W legendarnej kuźni rakietowców, Centrum Szkolenia Specjalistów Wojsk Rakietowych w Bemowie Piskim. Mieliśmy kierować się na miejscowość Drygały, gdzieś w okolicach Orzysza. Taka stacja kolejowa była w wykazie PKP. Orzysz był na mapie Polski. Z Warszawy do Olsztyna jechaliśmy w piekielnym tłoku. Dzięki jednemu z nas, wszedł do przedziału przez okno, mieliśmy do dyspozycji cały przedział. O wyjściu z przedziału do toalety nie było mowy. Tak dojechaliśmy do Olsztyna. Od Olsztyna dalej jechaliśmy pociągiem widmo. Do dyspozycji mieliśmy cały wagon z jego dobrodziejstwem inwentarza. Brak wody w toaletach, brudno, w niektórych przedziałach brak okien. Mijaliśmy jakieś stacyjki na których nikt nie wysiadał i nie wsiadał. Pociąg jechał pomaleńku i leniwie. Nad ranem zrobiło się tak zimno, ze spać nie można było. Przez okno widziałem, że wrony zawracają, a my jechaliśmy dalej. Wreszcie pojawiła się stacyjka Drygały, desant z bambetlami i co dalej ? Miał czekać na nas autobus z CSS WR, nie czekał. Idziemy na wieś, jakaś knajpa. Tam dowiadujemy się, że jest tu niedaleko jakieś wojsko, około 5 km drogi. Na śniadanie wypiliśmy zupkę chmielową, barman nazywał to piwem, innych dań o tej porze nie było. Po śniadanku, nie było było innego wyboru, udaliśmy się spacerkiem do jednostki. W koło jak okiem sięgnąć, lasy, lasy i lasy. W końcu pojawiły się pruskie wojskowe koszary. Przyjęto nas bez żadnych pytań, autobus nie czekał na dworcu bo pociąg miał godzinne spóźnienie, dlatego nikogo nie było na dworcu, wyjaśniono nam. Zakwaterowano nas w izbach żołnierskich w których paliło się w piecach kaflowych. Posiłki jedliśmy w eleganckim kasynie. Jedyną plagą były komary. Program praktyki obejmował głównie zagadnienia związane z elaboracją rakiet. Zajęcia mieliśmy na wydzielonym i podlegającym szczególnej ochronie parku technicznym. Do głównych atrakcji po zajęciach, z pewnością można było zaliczyć świetne kino. Dziwiło nas to, w takim zapomnianym przez świat miejscu na ziemi był zawsze najnowszy repertuar, świetnie działał klub kina dyskusyjnego. W klubie garnizonowym dawały koncerty zespoły muzyczne i odbywały się przedstawienia teatralne z udziałem aktorów znanych z pierwszych stron gazet. W kawiarni kasyna odbywały się systematycznie dansingi. Nie było czasu się nudzić. Najważniejszy jednak był kontakt z oficerami przeciwlotnikami. Opowiadali nam dużo o życiu i służbie w jednostkach OPK. Pozwoliło mi to na wybiórcze podejście do dalszej nauki w akademii. Pozwoliło na oddzielenie przedmiotów, tak zwanych „michałków”, od przedmiotów dających wiedzę niezbędną w przyszłej pracy w jednostkach liniowych OPK.

W rodzinie sensacja, 25.06.1970 roku, na świat przychodzi moja siostra Katarzyna, ostatnia z rodzeństwa.

Na trzecim roku studiów realizowaliśmy tak zwane projekty przejściowe. Miałem ciekawy temat: „Analiza charakterystyk areodynamicznych rakiety zestawu rakietowego „Turkus””. Zestaw rakietowy „Turkus” został zaprojektowany w WAT i był w fazie testów. Składał się z wyrzutni napędzanej hydraulicznie i rakiet lotniczych naprowadzanych na podczerwień. Rakiety zmodernizowano, dodając silnik startowy. Zestaw obsługiwał jeden operator. Charakterystyki areodynamiczne rakiety miałem określić na podstawie serii 246 zdjęć wykonanych szybko obrotową kamerą filmową. Zdjęcia obejmowały czas około 1,5 sekundy od startu rakiety z wyrzutni. Praca była ciekawa i wymagała opracowania metody pomiaru, w oparciu o zdjęcia, przemieszczania się środka ciężkości rakiety i pozostałych charakterystyk areodynamicznych. Do żmudnych obliczeń myślałem o zastosowaniu maszyn cyfrowych. Było to na tym etapie studiów tylko marzeniem. W akademii słyszało się o lampowej maszynie cyfrowej „Ural” zajmującej parę pomieszczeń gdzieś w podziemiach „Pentagonu”, jak nazywaliśmy główny budynek szkoleniowy akademii. Mówiono także o uruchomieniu pierwszej maszyny cyfrowej z Wrocławia „ZAM-41” z martwym dziś językiem programowania „Sako”. Pozostawał do dyspozycji suwak logarytmiczny i mechaniczna maszynka do liczenia zwana potocznie „kręciołkiem”. O kalkulatorach elektronicznych już mieliśmy pojęcie. Niektórym udawało się je nabyć od przebywających na zagranicznych wojażach znajomych. Mi udało się nabyć pierwszy kalkulator inżynierski pod koniec trzeciego roku studiów.

Grudzień 1970 roku był pełen napięć i nerwowej atmosfery. Od 14 do 22 grudnia, w całej Polsce mamy apogeum wieców, strajków i demonstracji. W Polsce trwa bunt robotniczy. Główne centrum strajków to Szczecin, Gdynia i Gdańsk. Wszelkie wyjazdy i przepustki już dawno zostały wstrzymane. Około 20 grudnia, w WAT pojawiła się kolumna ciężarówek wojskowych przygotowana do przewozu wojska. Docierają do nas informacje, że mamy zadanie ochraniać obiekty ośrodka Telewizji Polskiej w Warszawie. Opiekun naszej grupy szkoleniowej, kpt. Ryszard Kurnatowski, przeprowadza z niektórymi z nas dziwne testy i zadawał dziwne pytania. Zadawał szereg pytań sytuacyjnych takich jak: „Co byście zrobili, gdy ochraniacie most i zbliżają się robotnicy”. Najwyraźniej sondował nasze nastroje. Po pierwszych przesłuchaniach, pytania były coraz mniej drastyczne. Wyczuwał wyraźną niechęć z naszej strony do tej formy sondażu nastrojów podchorążych. Ostatecznie wycofał się z dalszego prowadzenia tego typu rozmów z nami.

Czekamy z godziny na godzinę na kolejne wydarzenia. Wreszcie przełom, 20 grudnia Władysław Gomułka zostaje odsunięty od władzy. Pierwszym sekretarzem KC PZPR zostaje Edward Gierek. W WAT nastąpiła odwilż w napiętej atmosferze i wypuszczono nas do domu. Zdążyliśmy na Wigilię 1970 roku.

W styczniu 1971 roku, słynne trzy słowa na koniec wystąpienia w Stoczni Gdańskiej: „Jak ? Pomożecie ? No !”, kończą okres robotniczego protestu.


Promocja na pierwszy stopień oficerski. Pierwszy z lewej ppor. Zbigniew Przęzak, czwarty z lewej ppor. Lech Ziółkowski.
Foto 5. Promocja na pierwszy stopień oficerski. Pierwszy z lewej ppor. Zbigniew Przęzak, czwarty z lewej ppor. Lech Ziółkowski.

Kończy się trzeci rok studiów i zbliżają się egzaminy oficerskie. Podczas egzaminów oficerskich zdawaliśmy egzaminy z regulaminów Sił Zbrojnych, strzelania, wychowania fizycznego i pływania. Warunkiem ostatecznym było uzyskanie absolutorium za szósty semestr. Stawka była wysoka. Pierwsze gwiazdki oficerskie. Wszystko poszło bez problemów i rozpoczęły się przygotowania do promocji. Treningi musztry i samej ceremonii mianowania na pierwszy stopień oficerski. Uroczysta promocja podchorążych na pierwszy stopień oficerski odbyła się na stadionie akademickim w dniu 10.10.1971.

Na promocję przyjechali rodzice i moja dziewczyna. Scenariusz wizyty był podobny jak na przysiędze wojskowej. Dostaliśmy parę dni urlopu i rozpoczął się kolejny semestr. Oczywiście, zmienił się nasz status. Zostaliśmy zakwaterowani w akademiku oficerskim. Mieszkałem w jednym pokoju z ppor. Tadeuszem Baranem i ppor. Zenonem Mrotkiem. Dostawaliśmy uposażenie z etatu dowódcy plutonu. Była to odczuwalna zmiana w porównaniu z dotychczasowym żołdem podchorążego.

Po zajęciach, coraz częściej rozmawialiśmy na temat przyszłej służby w jednostkach wojskowych. Ostatnia praktyka studencka miała miejsce w dywizjonach rakietowych i dywizjonie technicznym 3 Łużyckiej Dywizji Artylerii Obrony Powietrznej Kraju. Nazwę dywizji zmieniano kilkakrotnie i uległa przeformowaniu w brygadę, od 1998 roku brygada nosi nazwę 3 Warszawska Brygada Rakietowa Obrony Powietrznej. Podczas praktyk dowiadywaliśmy się coraz więcej o charakterze służby w jednostkach wojskowych OPK. Straszono nas 2 Korpusem Obrony Powietrznej, a w szczególności 26 Brygadą Artylerii OPK w Gryficach. 26 BA OPK stała na pierwszej linii obrony powietrznej zachodnio-północnych granic powietrznych Polski. Mówiono nam, że 26 Brygada jest w „stanie wojny” w czasie pokoju. Opowiadano o wyśrubowanych normach osiągania poszczególnych stanów gotowości bojowej, o 6-cio minutowych normach na osiąganie gotowości bojowej przez dyżurujące dywizjony rakietowe. W dyżurach bojowych uczestniczyło na zmianę 50 % dywizjonów rakietowych. W akademii krążyły legendy o dywizjonie rakietowym nad jeziorem Miedwie w ówczesnym województwie szczecińskim i jego wojowniczym dowódcy mjr. Wacławie Marcu. W akademickich rankingach ten dywizjon miał najniższe notowania. Oczywiście, chodziło tu o 38 dywizjon artylerii 26 BA OPK.

Gdzieś pod koniec 1971 roku w akademii pojawili się, jak nazywaliśmy w żargonie akademickim, „kupcy” z Ministerstwa Obrony Narodowej i Dowództwa Wojsk OPK. Zadaniem ich było przeprowadzić wstępne rozmowy dotyczące przydziałów służbowych po ukończeniu przez nas akademii. Każdy z nas miał jakieś swoje plany co do miejsca służby i sprowadzały się one z reguły do miejscowości leżących niedaleko rodzinnych stron.

Byłem przedostatni w kolejce do rozmów z „kupcami”, każdy z kolegów długo siedział w gabinecie rozmów i wychodził sfrustrowany. Każdemu proponowano w pierwszej kolejności stanowisko w dywizjonach rakietowych ... 26 BA OPK. Jeżeli nie wyrażał zgody, wpisywano do protokółu rozmów propozycję miejsca służby zgłoszone przez kandydata jako zasadnicze, a zapasowe miejsce pełnienia służby w dywizjonach rakietowych 26 BA OPK lub w CSS WR Bemowo Piskie. Przyszła kolej i na mnie. Rozmowa trwała krótko. Na pytanie gdzie chcę służyć, odpowiedziałem, że w dywizjonie rakietowym 26 BA OPK.

- Takich nam trzeba – powiedział przewodniczący komisji rekrutacyjnej.

- Macie poruczniku zapewniony na 100% ten przydział, zapasowego nie ustalamy – dodał na koniec rozmowy.

No cóż, z mojego rodzinnego miasteczka Łobza do Gryfic było na „rzut kamieniem” i coś ciągnęło mnie do tej Brygady. Romantyzm prawdziwego wojska ? Chyba tak.

Po uzyskaniu absolutorium przez słuchaczy akademii, „kupcy” pojawili się po raz drugi z decyzjami ostatecznymi. Po rozmowach zadowolonych było tylko dwóch, ja z potwierdzonym przydziałem do dywizjonu rakietowego 26 BA OPK i ppor. Andrzej Szeniawski który dostał przydział do dywizjonu technicznego 3 DA OPK w Warszawie. Przydział do CSS WR Bemowo Piskie dostał ppor. Zenon Mrotek, natomiast ppor. Lech Ziółkowski, ppor. Remigiusz Skottak, ppor. Tadeusz Baran i ppor. Franciszek Pawliszak dostali przydział do 26 BR OPK.

Kolejne ważne wydarzenie, 02 kwietnia 1972 roku zawieram w USC Świdwin związek małżeński z Marianną Piechocką. Po paru dniach wracam na uczelnie, czeka mnie ostatnia batalia, praca dyplomowa.

Tematem pracy dyplomowej był projekt wyrzutni rakietowej o napędach hydraulicznych, a w szczególności analiza charakterystyk liniowych napędu hydraulicznego. Kierownikiem mojej pracy dyplomowej był płk dr inż. Aleksander Wielgus. Współpraca z kierownikiem pracy układała mi się bardzo dobrze. Pozwalał mi na samodzielną prace. Po wstępnej analizie tematu pracy, doszedłem do wniosku, że szkoda czasu na prowadzenie analiz za pomocą kalkulatora. Dzięki pomocy kierownika pracy, dostałem zezwolenie komendanta WAT na korzystanie z komputera ZAM-41. Język programowania był na tyle prosty, że opanowałem go w parę dni. Program i dane komputer przyjmował z wąskiej taśmy perforowanej. Taśmę przygotowywało się na maszynach podobnych do ówczesnych dalekopisów, popularnych wtedy w jednostkach wojskowych. Dostałem także pozwolenie na samodzielne przygotowywanie taśm perforowanych z programami i danymi. Dzięki temu udało mi się przyspieszyć proces analizy danych. Maszynistki przepisujące algorytmy wprowadzały zbyt dużo błędów. Z przydzielonego limitu czasu pracy na ZAM-41 zostało mi trochę po wykonaniu niezbędnych obliczeń. Pozostały czas maszyny wykorzystałem w ramach koleżeńskiej pomocy, dla tych którzy borykali się z podobnymi analizami matematycznymi.

Przygoda z komputerem ZAM-41 uświadomiła mi jakie ogromne możliwości kryją się w tych maszynach. Jak się później okaże, komputery stały się moją pasją życiową i na pewnym etapie służby wojskowej programowanie stało się moją zasadniczą specjalnością w wykonywaniu zadań służbowych.

ppor. Zbigniew Przęzak - 1971.
Foto 6. ppor. Zbigniew Przęzak - 1971
Obrony prac dyplomowych odbywały się przed siedmioosobowymi komisjami. Podczas obrony pracy dyplomowej na sali mogli być zaproszeni goście lub chętni do obserwowania przebiegu obrony pracy obserwatorzy. W praktyce na sali byli koledzy z grupy szkoleniowej. Zadaniem ich było udzielenie pomocy w sytuacjach kryzysowych. Każdy z nas, podczas obrony pracy dyplomowej, wygłaszał referat, po referacie komisja zadawała pytania i ogłaszano przerwę na przygotowanie się do odpowiedzi na zadane pytania. Członkowie komisji z reguły zadawali pytania dotyczące samej pracy. Bywały także pytania z tematów nie związanych z pracą. Obejmowały one jednak tematykę studiów. Po odpowiedziach na pytania komisji, ogłaszano przerwę na naradę komisji i po niej odczytywano protokół z obrony pracy dyplomowej. Pracę dyplomową obroniłem na ocenę bardzo dobrą, po uwzględnieniu średniej za wszystkie lata nauki końcowy wynik ukończenia studiów komisja przyjęła jako dobry.

Uroczysta promocja absolwentów WAT odbyła się 18 lipca 1972 roku o godz. 10:15. Komendant WAT wręczył mi „Dyplom ukończenia wyższych studiów zawodowych w WAT” który stwierdzał, że ukończyłem studia na Wydziale Elektromechanicznym w zakresie eksploatacji rakiet przeciwlotniczych i w dniu 14.07.1972 uzyskałem tytuł inżyniera elektromechanika. W podpisie: Komendant WAT gen. bryg. prof. dr hab. inż. członek rzeczywisty PAN Sylwester Kaliski i Komendant Wydziału płk doc. mgr inż. W. Żelazowski.

Dodatkowo, otrzymaliśmy także, odznakę absolwenta WAT, popularnie zwaną, z racji jej kształtu, „spławikiem”.

Pozostało jeszcze rozliczyć się z akademią na podstawie popularnej i uciążliwej„obiegówki”, pobrać skierowania na ostatni akademicki urlop i 1 września 1972 roku stawić się w nowych miejscach służby.

W zamyśleniu opuszczałem Wojskową Akademie Techniczną, jadąc ostatni raz tramwajem nr 20 na dworzec kolejowy. Co mnie dalej czeka ? Jak potoczą się dalsze losy służby wojskowej ? No cóż, miałem 22 lata, solidne przygotowanie zawodowe i z optymizmem patrzyłem w przyszłość.

[ Do spisu treści ]

  Zobacz więcej:  

Cykl artykułów “Wspomnienia i refleksje przeciwlotnika” obejmuje następujące okresy służby wojskowej autora:
      - 1964-1972: Droga do gwiazdek - Kamień Pomorski - Łobez - Warszawa - Część I;
      - 1972-1981: 38 dywizjon artylerii OPK - Stargard Szczeciński - Część II;
      - 1981-1985: 37 dywizjon artylerii OPK - Glicko k. Nowogardu - Część III;
      - 1985-1989: 78 pułk artylerii OPK - Mrzeżyno - Część IV;
      - 1989-1991: Centrum Szkolenia Specjalistów Wojsk Rakietowych - Bemowo Piskie - Część V
      - 1992-1998: Oddział WRiA 2 KOP - Bydgoszcz - Część VI.