Home - strona główna WRiA.PL – “Wspomnienia ...”. płk rez. mgr inż. Zbigniew Przęzak
Bydgoszcz, 10 grudnia 2004 r.
Data ostatniej aktualizacji: 20.12.2010 r.


Wspomnienia i refleksje przeciwlotnika - część II


38 dywizjon artylerii OPK1 - Stargard Szczeciński
1972-1981.




1. Pierwszy kontakt z 26 Brygadą Artylerii OPK.

Odznaka 26 BA OPK 26 Brygada Artylerii OPK sformowana została na bazie rozformowanego, Zarządzeniem Nr 0146 Dowódcy WOPK z dnia 13 grudnia 1967 roku, 129 samodzielnego pułku artylerii przeciwlotniczej w Szczecinie. Od lipca 1970 roku, sztab 26 BA OPK i dywizjon dowodzenie stacjonował w Gryficach. Cztery pierwsze dywizjony rakietowe utworzono w 1967 roku, kolejne w 1969 i 1970 roku.

Będąc na urlopie po uroczystej promocji absolwentów WAT w Łobzie, nie mogłem oprzeć się pokusie udania się do sztabu 26 Brygady Artylerii OPK w Gryficach w celu zorientowania się, w jakich miejscowościach są przeznaczone dla nas etaty. Wrzesień to także rozpoczęcie nowego roku szkolnego, małżonka była nauczycielką i także ona chciała wiedzieć gdzie rozpocząć starania o podjęcie pracy.

W sztabie 26 BA OPK przyjął mnie w imieniu dowódcy mjr Paweł Siuda. Pełnił obowiązki Zastępcy Dowódcy Brygady ds. Technicznych i jednocześnie zastępował nieobecnego Dowódcę Brygady. Przedstawiłem moją prośbę i spotkałem się z dużą dozą przychylności z jego strony. Poprosił oficera z kadr, który zapoznał mnie z bieżącymi planami kadrowymi dotyczącymi wykorzystania nowych absolwentów WAT.


Strefa ognia 26 BA OPK.
Foto 1 Ugrupowanie dywizjonów rakietowych 26 BA OPK.

Jak się dowiedziałem, w dywizjonach rakietowych zlikwidowano stanowiska zastępcy dowódcy ds. elaboracji i na to miejsce utworzono stanowiska dowódców baterii technicznej na których wymagane było wykształcenie wyższe zawodowe. Wolne etaty były w dywizjonach rakietowych w Dobrej Szczecińskiej, Stargardzie Szczecińskim, Kołczewie, Mrzeżynie i Ustroniu. Po przeprowadzonym wywiadzie na temat wyników uzyskanych na zakończenie studiów, mjr Paweł Siuda zaproponował mi możliwość wyboru dywizjonu. Wybrałem 38 dywizjon rakietowy OP w Stargardzie Szczecińskim. W tym mieście, małżonka miała szansę na podjęcie swojej pierwszej pracy w zawodzie nauczyciela. Nie myślałem wtedy o akademickich plotkach na temat 38 da OPK.

[ Do spisu treści ]

2. Zaczynam służbę w 38 dywizjonie artylerii OPK.

Urlop się kończy, czas do służby wracać. Zgodnie z otrzymanymi wcześniej rozkazami meldujemy się po kolei u swoich aktualnych przełożonych , zaczynając od sztabu WLOP, przez sztab 2 KOP i kończąc na sztabie 26 BA OPK. Poznajemy nowych przełożonych, a w sztabie 26 BA OPK następuje ostateczny przydział do dywizjonów rakietowych. Ja wybrałem dywizjon w Stargardzie Szczecińskim, ppor. Tadeusz Baran w Dobrej Szczecińskiej, ppor Remigiusz Skottak w Darłowie, ppor. Lech Ziółkowski w Kołczewie i na końcu wybierał ppor. Franciszek Pawliszak. Zastanawiał się długo nad wariantami i ostatecznie zdecydował się na ten jedyny, który mu został do wyboru, dywizjon w Mrzeżynie. Oficjalnie decyzja o wyznaczeniu na stanowisko dowódcy baterii technicznej w 38 dywizjonie rakietowym OPK w Stargardzie Szczecińskim, ukazała się w rozkazie Dowódcy 2 KOPK nr 033 z dnia 30.10.1972.

Następnego dnia po wizycie w 26 BA OPK udaję się do Stargardu Szczecińskiego, miasta nad Iną, na Równinie Pyrzycko-Stargardzkiej w województwie zachodniopomorskim, zamieszkałego przez około 73 tys. mieszkańców.

Z dworca udałem się w kierunku osiedla przy ulicy Chrobrego, gdzie mieszkała główna część kadry zawodowej dywizjonu.

W połowie drogi do osiedla zatrzymał się przejeżdżający wojskowy samochód ciężarowy Star-25. Dowódca pojazdu, kapitan, zapytał się czy udaję się do dywizjonu na Miedwie. Potwierdziłem i zostałem zaproszony na „pakę”. Podczas wsiadania rękę podał mi starszy sierżant i rzekł:

- I po to chłopie WAT kończyłeś, żeby cię teraz jak świnię wieźli ? - Jak się później dowiedziałem, był to st. sierż. Jan Laskowski – szef służby żywnościowej.

Ładne przywitanie – pomyślałem – siadłem obok porucznika, na mundurze miał przypiętą absolwentkę WAM, i w kurzu jechaliśmy około 30-tu minut do dywizjonu. Próba nawiązania rozmowy z lekarzem, por. Ryszard Pozichowski, nie powiodła się. Hałas w samochodzie nie pozwalał na prowadzenie normalnej rozmowy. W Kobylance zjechaliśmy z głównej drogi wiodącej do Szczecina i po minięciu wioski Bielkowo, pojawiły się charakterystyczne tablice ostrzegawcze i ogrodzenia wojskowe. Byliśmy na miejscu.

Dowódca pojazdu zarządził zbiórkę, przedstawił się jako kpt. Marian Wasilewski, zastępujący nieobecnego dowódcę dywizjonu i przedstawił mnie kadrze jako nowego dowódcę baterii technicznej. Tej kadry było jakoś mało, około 12 osób. Gdzieniegdzie snuł się jakiś żołnierz. Senna atmosfera panowała w około. Sama jednostka, także była jakaś dziwna. Jeden piętrowo-parterowy budynek w kształcie litery „U”. W oddali brama na park samochodowy i dwa rzędy garaży. Nic więcej nie było widać, tylko drzewa i krzaki. Po zbiórce kadra rozeszła się do swoich zajęć, a mną zainteresował się dotychczasowy dowódca baterii technicznej kpt. Józef Wrzeszcz. Jego kancelaria mieściła się na pierwszym piętrze w części sztabowej, opisywanego wcześniej, budynku.

Przy porannej kawie, kpt. Józef Wrzeszcz zaczął zapoznawać mnie z aktualną sytuacją w dywizjonie. Dowódca dywizjonu, razem z baterią radiotechniczną i baterią startową, był na poligonie przy jakimś lotnisku. Trenowali pracę bojową. Mieli powrócić do dywizjonu za tydzień. W dywizjonie została bateria techniczna i pluton ochrony. Na zmianę co 24 godziny pełnili wartę. Tak więc, większość kadry była poza dywizjonem. Autobus dowożący kadrę do pracy, także był na poligonie. To wyjaśniało wszystko.

Każdego dnia, za wyjątkiem niedziel, dowódca Brygady prowadził z dowódcami dywizjonów, tak zwany „okólnik”. Zestawiano łącza na jedną linię do dowódcy Brygady i po kolei każdy z dowódców składał meldunek o bieżącej sytuacji i planach na bieżący dzień. Tak było i dzisiejszego dnia. Po „okólniku” wezwał mnie pełniący obowiązki dowódcy, porozmawialiśmy kurtuazyjnie i zostałem powiadomiony, że przyjęcie obowiązków nastąpi po przybyciu etatowego dowódcy dywizjonu. Do tego czasu, miałem zająć się sprawami związanymi z zakwaterowaniem i zapoznać się z infrastrukturą dywizjonu.

Dla pełnego obrazu sytuacji muszę dodać, że w tak zwanym międzyczasie trwała batalia mojej żony o miejsce pracy w jakiejś szkole. Pracy w samym Stargardzie Szczecińskim nie dostała, ostatecznie przyjęła pracę we wsi Maszewo, około 30 minut jazdy od miasta. Tam też, wynajmowaliśmy u jednego z gospodarza pokój mieszkalny opłacany przez kuratorium oświaty. Oczywiście oficjalnie byłem zakwaterowany w internacie wojskowym w Stargardzie Szczecińskim. Z jakiś niejasnych dla mnie powodów, nie mogłem być zakwaterowany w internacie z żoną. Z internatu korzystałem wtedy, gdy z przyczyn służbowych wracałem z pracy później i nie miałem czym dojechać do Maszewa. Tak więc, żeby dojechać do dywizjonu na czas, musiałem wstawać o godzinie 5-tej rano. Jesienią było jako tako, gorzej niestety zimą. W pokoju stała „koza” jako kuchnia i piec do ogrzewania, a wychodek był na podwórzu.

[ Do spisu treści ]

3. Jak „biały spławik” zamieniał się w dowódcę.

Dzień w którym poznałem dowódcę dywizjonu mjr Wacława Marca, zaczął się dość pechowo. Był to poniedziałek. Byłem wtedy w Maszewie. Rano jak zwykle udałem się na przystanek autobusowy. Niestety, autobus zatrzymał się 100 m przed przystankiem, wysadził pasażerów i ... pojechał nie zabierając z przystanku pasażerów. Na autostop nie miałem co liczyć. O tej porze prawie nikt nie jeździł. Jedynym ratunkiem był dyrektor szkoły. Miał „Syrenkę” i deklarował wcześniej pomoc w trudnych sytuacjach. Poprosiłem go, żeby podwiózł mnie do Stargardu. Wytłumaczyłem mu, że o 7:00 mam być przedstawiony dowódcy jednostki i nie wypada mi się spóźnić. Pan dyrektor okazał zrozumienie i pojechaliśmy do Stargardu. Okazało się, że było już za późno. Kadra odjechała z miejsca zbiórki. Dyrektor, widząc moje zdenerwowanie, zaproponował „pościg” za samochodem w którym odjechała kadra. Złapaliśmy ich dopiero za Kobylanką. Odetchnąłem z ulgą. O mało nie dałem przysłowiowej „plamy” już w pierwszym dniu oficjalnej służby w dywizjonie.

Po porannej zbiórce kadry, zwanej „rozprowadzeniem”, zostałem wezwany do dowódcy dywizjonu. Przyjęcie było krótkie, szorstkie i zimne. Mjr Wacław Marzec przedstawił dowództwo dywizjonu w składzie:

  • mjr Józef Ziętkiewicz – zastępcę ds. politycznych;
  • mjr Leon Serdeń – szefa sztabu;
  • por. Stanisław Świeca – zastępcę ds. technicznych;
  • kpt. Wiesław Zadrożny – kwatermistrza;
  • kpt. Jan Kowalski – sekretarza POP;
  • mjr Dłutek – oficera kontrwywiadu.

Dostałem pięć dni na przyjęcie baterii technicznej. Mjr Józef Ziętkiewicz, poinformował mnie, że szybko powinienem dostać kwaterę służbową, co było jedynym miłym akcentem tego spotkania. Zauważyłem, że w trakcie tego spotkania, mjr Marzec palił cały czas papierosy marki „Klubowe” i nawet w czasie mówienia nie wyjmował ich z ust. Mówił głosem zdecydowanym, nie znoszącym sprzeciwu. Taki wizerunek miał na co dzień, do końca służby w 38 dr OP. Główne zadania jakie stały w tym czasie przed dywizjonem, to kontrola gotowości bojowej przez Sztab Generalny SZ RP w listopadzie tego roku i przygotowanie do strzelań bojowych na poligonie w Aszułuku (ZSRR) w roku 1973.

Kadra baterii radiotechnicznej i dowódca 38 da OPK mjr Wacław Marzec.

Foto 2. Kadra baterii radiotechnicznej i dowódca 38 da OPK. Od lewej w I rzędzie: por. Wiesław Cybulski, mjr Wacław Marzec i sierż. Ludwik Bondar. W II rzędzie: por. Władysław Trzeciak i por. Tadeusz Błoński. W III rzędzie: por. Jerzy Błaż, chor. Marian Włodarczyk, mł. chor. Modziura, por. Jan Gzyl i ppor. Waldemar Kamola. 

Przystąpiłem do przyjmowania obowiązków dowódcy baterii technicznej. Im bliżej byłem końca przyjęcia baterii, tym bardziej byłem zaniepokojony, czy podołam obowiązkom. W tym miejscu, należy wyjaśnić, że w trakcie studiów nie miałem sposobności zdobyć doświadczenia z zakresu dowodzenia, nawet na szczeblu dowódcy drużyny. Jedynie semestr z „Pedagogiki i psychologii wojskowej” dawał jakieś teoretyczne podstawy do kierowania zespołami ludzkimi. W tamtych czasach, bateria techniczna liczyła około 10 – 12 kadry, 40 żołnierzy służby zasadniczej i posiadała na swym wyposażeniu ogromną ilość sprzętu technologicznego do elaboracji rakiet i same rakiety przechowywane w pośredniej gotowości bojowej. Rakiety były przechowywane w magazynach: zmontowane, uzbrojone, napełnione zbiorniki powietrza, bez paliwa i utleniacza i bez zamontowanych skrzydeł i stateczników.

Sytuacja kadrowa w baterii była nie do pozazdroszczenia, ja byłem młodym podporucznikiem, a dowódcami plutonów doświadczeni kapitanowie. Dowódca plutonu montażu kpt. Kowalski i żeby było weselej, na dodatek sekretarz POP dywizjonu. Dowódca plutonu dystrybucji i neutralizacji kpt. Józef Wrzeszcz, dotychczasowy dowódca baterii. Obydwaj byli po Szkołach Oficerskich i nie spełniali wymogów kadrowych (wyższe studia zawodowe) na stanowisko dowódcy baterii technicznej. Teraz podporucznik miał nimi dowodzić. Co tu dużo mówić, czuli się podle i mi było niezręcznie nimi dowodzić. Tak na marginesie, z problemami tego rodzaju nasze Wojsko Polskie w końcu się uporało, 32 lata od tamtych wydarzeń, zaczyna funkcjonować tak zwana etatyzacja. Po wyznaczeniu na etat np. kapitański, oficer zostaje automatycznie mianowany do stopnia kapitana.

Pozostała kadra baterii to chorążowie i podoficerowie. Byli to także świetni i doświadczeni specjaliści jak chor. Tadeusz Ułasewicz – technik montażu i zbrojenia, czy chor. Mirosław Sęczawa – technik dystrybucji paliwa.

Kolejne problemy z jakim spotkał się absolwent WAT ? Okazało się, że w dywizjonie obowiązują jakieś programy szkolenia kadry i żołnierzy służby zasadniczej. Na każdy miesiąc opracowuje się na szczeblu baterii miesięczne plany szkolenia i na każdy tydzień, tygodniowy plan szkolenia. Całe planowanie należało realizować w ramach tak zwanego „Porządku dnia jednostki wojskowej”. Był to terminarz czynności służbowych od pobudki do capstrzyku. Określał on, między innymi, godziny zajęć szkoleniowych, posiłków, czasu wolnego, czasu oglądania dziennika telewizyjnego, czyszczenia broni, toalety porannej i wieczornej. Już pierwszego dnia po przyjęciu dowodzenia, ktoś z kwatermistrzostwa telefonował w sprawie „strojówki”, co to do cholery jest ? - zastanawiałem się. Były to dla mnie bardzo stresujące początki, a wystarczyło, w ramach szkolenia ogólnowojskowego w WAT, zaplanować około 6 godzin z tej tematyki i nie byłoby problemu.

Na szczęście WAT miała, między innymi, to do siebie, że nauczyła świetnie rozwiązywać problemy. Pomału zgłębiałem tajniki życia pododdziału, a „strojówka” okazała się być codziennym rozliczeniem bojowym stanu osobowego i podstawą do prowiantowania żołnierzy służby zasadniczej.

Pierwszy apel poranny baterii technicznej. Dziwił mnie szyk w jakim stała na apelu bateria. Na prawym skrzydle kadra zawodowa, dalej żołnierze według wzrostu i na lewym skrzydle szef pododdziału. Następnego dnia zmieniłem ustawienie, na prawym skrzydle pierwszy stał dowódca plutonu montażu, kadra plutonu, żołnierze plutonu, dalej, dowódca plutonu dystrybucji, kadra plutonu, żołnierze plutonu, dowódca drużyny dowozu rakiet i jego żołnierze, a na lewym skrzydle szef pododdziału.

Na apelach porannych, zadania stawiałem wzywanym przed szyk dowódcom plutonów. Celem moim, było zmienienie obowiązujących dotychczas relacji w dowodzeniu. Z obserwacji innych dowódców pododdziałów, widziałem, że dowodzą bezpośrednio żołnierzami. Nie podobało mi się to. W takich relacjach, dowódcy plutonów i dowódcy obsług, nie czuli się odpowiedzialni za proces szkolenia ogólnowojskowego, dyscyplinę wojskową czy też np. wygląd zewnętrzny swoich podwładnych. Należy nadmienić, że szefem pododdziału był kapral służby zasadniczej. Ten nowy styl dowodzenia, nie podobał się na początku dowódcą plutonu. Byli przekonani, że za dyscyplinę żołnierzy służby zasadniczej i szkolenie ogólnowojskowe odpowiada tylko dowódca baterii i szef pododdziału. Oni i technicy byli tylko od eksploatacji sprzętu technicznego.

W procesie dowodzenia czułem ogromny „opór materii” ze strony dowódców plutonów. Kpt. Józef Wrzeszcz wykonywał tylko te zadania, które miał zlecone, nie okazywał własnej inicjatywy w procesie szkolenia i eksploatacji sprzętu. Kpt Kowalski nie miał czasu na pracę w baterii, ciągle zasłaniał się obowiązkami sekretarza POP. Ich postawa nie wynikała tylko i wyłącznie z ich stosunku do mnie. Miałem wrażenie, że jestem w dywizjonie niemile widziany. Okazało się, że podobne odczucia mieli koledzy, absolwenci WAT w innych dywizjonach rakietowych. Mieli podobne sytuacje kadrowe w swoich bateriach. Podświadomie obwiniano nas za usunięcie ze stanowisk dotychczasowych dowódców baterii. Miałem wrażenie, że trwała akcja wykazywania nieprzydatności absolwentów WAT na te stanowiska i zaczynało się to od sztabu 26 BA OPK. Kiedyś słyszałem jak na „okólniku” nieprzychylnie wyrażał się ktoś o „białych spławikach”. „Okólnik”, jak nie było etatowego dowódcy, przełączany był na dyżurkę oficera dyżurnego i z głośnika urządzenia „GGS” komentarze dowódcy Brygady było słychać na pół dywizjonu.

Tymczasem przekonuję się, że legendy krążące swego czasu w WAT o mjr Wacławie Marcu, nie były legendami. Służba w tym okresie była skierowana głównie na gotowość bojową i utrzymanie stanu technicznego sprzętu w najwyższej sprawności technicznej. W każdy czwartek odbywał się tak zwany trening kompleksowy. Rozpoczynał się nad ranem od ogłoszenia pełnej gotowości bojowej z ograniczeniami czasu pokoju. Po osiągnięciu gotowości bojowej, rozpoczynała się praca bojowa zasadniczych pododdziałów bojowych dywizjonów. Elaboracja rakiet w baterii technicznej, załadunek na wyrzutnie w baterii startowej i praca bojowa baterii radiotechnicznej. Rekonesans stanowisk zapasowych, rozwijanie polowych stojaków RSP-1 na rakiety w rejonach rozśrodkowania, ewakuacja zapasów służb żywnościowych i mundurowych. Rozwijanie łączności w rejonach rozśrodkowania, ataki grup dywersyjnych i usuwanie skutków uderzeń broni chemicznej i skażeń promieniotwórczych. To był jeden wielki „kocioł”. Nikt w dywizjonie się nie uchował. Nawet ciągniki rolnicze z gospodarstwa rolnego „robiły” za czołgi, które zwalczała bateria armat przeciwlotniczych (dowódca i trzech kaprali). Szefowie pododdziałów posiłki dowozili na stanowiska pracy bojowej. Żołnierze spożywali je w krótkich przerwach między kolejnymi zadaniami lub po zakończeniu treningu. Mjr Wacław Marzec był w swoim żywiole. Ze stanowiska dowodzenia potokiem padały kolejne zadania. Uwijaliśmy się jak w ukropie, normy czasowe były non stop sprawdzane, nie było zadań których można było nie wykonać z przyczyn obiektywnych.

Ilustruje to przykład z jakiś trzydniowych ćwiczeń. Po dwóch dniach szefowi sztabu udaje się uzyskać zgodę na podmianę warty. Żołnierze z plutonu ochrony stali na posterunkach ponad 48 godzin. Z podsłuchu komend na SD dywizjonu wnioskowałem, że nie zanosi się na koniec odpierania nalotów lotniczych. Baterie radiotechniczna i startowa systematycznie odpierały kolejne naloty. Moja bateria była jedyną potencjalną rezerwą do podmiany warty. I tak się też stało. Dostałem zadanie wystawienia warty, i podmianie innych służb w dywizjonie. To sugerowało koniec ćwiczeń dla mojego pododdziału. Niestety myliłem się. Po złożeniu meldunku o objęciu posterunków, dostaję komendę do... elaboracji rakiet. Nie mam obsług, pozostała tylko kadra i paru kierowców. Zameldowałem o tym fakcie dowódcy. Po sekundzie przerwy, membrama z głośnika mało nie została wyrwana z obudowy, a głośnik o mało co nie pokrył się pianą. To co usłyszałem, nie nadaje się do powtórzenia i na koniec:

- Rakieta w położenie marszowe ! Włączam stoper ! Wykonać ! - pada komenda dowódcy.

Zastanawiam się przez moment co robić. Zbieram całą kadrę na stanowisku nr 1 i stawiam zadanie do elaboracji rakiety wyznaczając na funkcyjnych mechaników montażu i zbrojenia kadrę z plutonu montażu i dystrybucji. Rozpoczyna się walka z czasem. Przechodzimy z rakietą na kolejne stanowiska montażu i zbrojenia. Rakieta schodzi z potoku technologicznego i jedzie na stanowiska startowe. Udało się ? Nic z tego ! Zabrakło 10 minut do dotrzymaniu norm czasowych według szkoły ognia. Podczas podsumowania ćwiczeń długo słuchałem gorzkich uwag pod swoim adresem. Czy słusznie ? Miałem wątpliwości co do słuszności stawianych mi zarzutów w zakresie osiągania nakazanych norm czasowych w tej sytuacji. Wnioski ? Taka sytuacja podczas działań bojowych mogła mieć miejsce i na to należało być przygotowanym. Myślę, że taki cel przyświecał dowódcy gdy stawiał mi, pozornie nie do wykonania, zadanie.

W okresie trwania ciągłego zagrożenia alarmami, krążyła w dywizjonie anegdota jak można wyciągnąć dodatkowe pieniądze od małżonek, na nie zawsze popierane przez nie wydatki. W garnizonie funkcjonował centralny system powiadamiania o wyższych stanach gotowości bojowej oparty na centrali telefonicznej. Oficer dyżurny garnizonu, po otrzymaniu zlecenia od oficera dyżurnego dywizjonu uruchamiał urządzenie generujące sygnał wywołania do wszystkich telefonów kadry dywizjonu i w słuchawkach słychać było w koło powtarzaną sentencję: „Wykonać 100”. Jakiś cwaniaczek wmówiło żonie, że jest to rozkaz wzięcia z sobą 100 złotych i natychmiastowego udania się do dywizjonu. Udawało mu się do czasu. Pewnego dnia kobieta poskarżyła się koleżance na zbyt częste alarmy i... do akcji musiał wejść lekarz dywizjonu, lecząc cwaniaczkowi opuchlizny pod oczami. Cwaniaczek nie przypuszczał, że ma tak krewką żonę.

Mjr Wacław Marzec imponował, jako dowódca, wiedzą. Po jesiennych pracach półrocznych na sprzęcie rakietowym, kontrolował wykonanie prac. W każdej baterii przeglądał sprzęt i sprawdzał wiedzę techników. Wielu udowadniał, że muszą szlifować formę. Wyciągał z instrukcji eksploatacji każdy niuans techniczny i eksploatacyjny. W tamtym czasie dywizjony rakietowe ciągle były kontrolowane przez sztaby Brygady, 2 KOP, OPK i instytucji centralnych MON. Znamiennym było, za czasów dowodzenia dywizjonem przez mjr Wacława Marca, że na drugi dzień po podsumowaniu kontroli, ci co uzyskali pozytywne wyniki byli wyróżniani na zbiórce całego stanu osobowego dywizjonu, a ci co dostawali niskie oceny karani dyscyplinarnie, choć tych drugich nie było zbyt wielu. Bywało i tak, że po zakończonej kontroli autobus wracając z jednostki, zbaczał z trasy i zatrzymywał się w pod restauracją do której dowódca zapraszał wszystkich, stawiał setkę i wygłaszając toast, dziękował kadrze za dobrą służbę. Tego rodzaju gesty, były przyjmowane z uznaniem i zapominało się o „cięgach” jakie nie raz dostawało się przed kontrolami.

Wracam do problemu z moimi dowódcami plutonów. Coś musiałem z tym zrobić. Problem się pogłębiał i dyscyplina wykonawcza była coraz gorsza. W końcu przyjąłem zasadę, że wszelkie zadania i uwagi do realizacji wynikające z mojego nadzoru służbowego będę zapisywał w zeszycie i po zapoznaniu z nimi dowódców plutonu, będą mi się pod nimi podpisywać. Dotyczyło to także rekontroli postawionych wcześniej zadań. To co nie było wykonane w terminie lub nie wykonane wcale, podkreślałem na czerwono. Po trzech takich kontrolach, w zadaniach dla sekretarza POP, zrobiło się bardzo czerwono. Miarka się przebrała, któregoś poranka, poleciłem sekretarzowi POP zameldować się w dniu następnym do raportu służbowego. Po godzinie zawrzało w dowództwie dywizjonu. Zostaję wezwany do zastępcy ds. politycznych. Tam nikt nie słucha moich argumentów i problemów z dyscypliną wykonawczą. Powiadomił mnie zastępca, że nie mam prawa dyscyplinować sekretarza POP, pomimo tego, że jest moim podwładnym. Obrazowo sugerował mi, że chyba „upadłem na głowę”. Jego argumenty mnie nie przekonały i na koniec rozmowy podtrzymałem swoje stanowisko. Nie zdążyłem jeszcze dobrze wejść do swojej kancelarii, gdy oficer dyżurny powiadomił mnie, że mam zameldować się u dowódcy dywizjonu. Zabrałem ociekający czerwienią zeszyt i udałem się, przekonany co do swoich racji, do dowódcy. Mjr Wacław Marzec wysłuchał moich racji popartych dowodami w zeszycie. Poprosił zeszyt, bez słowa go przejrzał i rzekł:

- Poruczniku, już nie macie z nimi problemów, choć oni jeszcze o tym nie wiedzą. Jasne ? - zapytał.

- Tak jest ! - odpowiedziałem, mimo wszystko, zaskoczony.

Wychodząc ze sztabu, mijali mnie pośpiesznie dowódcy plutonów, mieli zameldować się u dowódcy. Nic nie mówiłem, czekałem co będzie dalej. Po pół godzinie, zameldowali się obydwaj jacyś odmienieni. Sekretarz stwierdził, że musi dzisiaj dłużej zostać w pracy, bo ma trochę zaległości na sprzęcie, a kpt. Wrzeszcz stwierdził, że ze swoimi problemami upora się w dniu dzisiejszym. Na koniec przeprosili mnie za brak dotychczasowej subordynacji. Przeprosiny zostały przyjęte.

Nie wiem, co im powiedział dowódca. Wiem jedno, od tamtego wydarzenia, współpraca z moimi kapitanami przebiegała wzorowo. Sekretarz niebawem przeniósł się służbowo do innego dywizjonu, a z kpt. Józefem Wrzeszczem staliśmy się serdecznymi kolegami. Dowódca dywizjonu także pomału zmieniał do mnie swój stosunek, czułem to, przestawałem być tylko jakimś „białym spławikiem”.

[ Do spisu treści ]

4. Pierwsze ćwiczenia i manewr baterii technicznej w rejon rozśrodkowania.

Gdzieś na przełomie października i listopada, rozpoczynają się ćwiczenia połączone z kontrolą gotowości bojowej organizowane przez Sztab Generalny WP. Po osiągnięciu nakazanego stanu gotowości bojowej, bateria przystąpiła do treningu elaboracji rakiet. Dostałem wiadomość, że do dywizjonu przybyli rozjemcy i jeden z nich przybędzie na SD baterii technicznej. Po meldunku z placówki, że pojawił się na strefie technicznej baterii rozjemca, udałem się na jego spotkanie. W pierwszej chwili nie wierzyłem własnym oczom ... rozjemcą był mój kierownik pracy dyplomowej z WAT, ppłk Aleksander Wielgus. On sam także był zaskoczony. Nie spodziewał się mnie tu spotkać i jeszcze w takich okolicznościach. Okazało się, że jest rozjemcą jako specjalista od sprzętu dystrybucji i neutralizacji rakiet. W WAT prowadził z nami zajęcia z budowy i eksploatacji sprężarki powietrza UKS-400, dystrybutora powietrza MS-10 i teorii hydrauliki. W trakcie ćwiczeń otrzymywałem ze SD dywizjonu zadania za pośrednictwem środków łączności i w większości przypadków przekazywałem je do realizacji za pomocą rozgłośni manewrowej „MORS” polskiej firmy UNIMOR. Centrala rozgłośni zainstalowana była na SD baterii technicznej, a jej końcówki na wszystkich stanowiskach pracy bojowej, magazynach rakiet i schronach typu „U”. Końcówkami były głośniki spełniające jednocześnie funkcję mikrofonów z przyciskiem wywołania centrali. Rozjemca miał jeden problem, jak ocenić umiejętności dowodzenia. W końcu powiedział mi wprost:

- Jak mam was ocenić, jak nie widzę was podczas stawiania zadań dla podwładnych?

W pierwszej chwili nie mogłem go zrozumieć. Przecież cały czas dowodzę i realizuję stawiane mi zadania. Moje miejsce jest na SD i stąd dowodzę za pomocą środków łączności. Nie wiadomo dlaczego, chciał mnie zobaczyć w scenerii jak na przeglądzie musztry. Nawet proponował mi, żebym wyszedł przed SD i dowodził głosem. Zaprosiłem rozjemcę na stanowiska pracy bojowej. Rozległy teren i odległości pomiędzy stanowiskami, hałas na stanowiskach, praca w ubraniach ochronnych obsług dystrybucji paliwa i utleniacza, ostatecznie przekonały rozjemcę, że nie jest to jednak to samo co działanie na placu musztry. Dał mi w końcu spokój. Okazja do oceny skuteczności dowodzenia nastąpiła niebawem. Wieczorem dostałem rozkaz wykonania manewru do rejonu rozśrodkowania baterii technicznej. W ramach ćwiczenia, stanowiskiem tym miało być zaplecze techniczne lotniska w Płotach. Bateria sprawnie przeszła w położenie marszowe. Rozjemcy przydzieliłem miejsce w kabinie ciągnika siodłowego marki „Tatra”. Był to komfortowy ciągnik w porównaniu z pozostałymi pojazdami. Gdy ciągnik podjechał pod naczepę PS-6R z sześcioma rakietami, rozjemca zmienił zdanie i wybrał sobie sprężarkę UKS-400. Zawsze był to mniej niebezpieczny ładunek. Marsz do rejonu rozśrodkowania odbył się bez niespodzianek. W rejonie rozśrodkowania rozwinęliśmy polowe stanowiska elaboracji rakiet z naczepy PS-6R. Na koniec odbyła się elaboracja jednej rakiety. Rozjemca obserwował przebieg ćwiczeń spokojnie i nie ingerował w nasze działania. Na podsumowaniu ćwiczeń, nie było uwag do baterii technicznej. Dla mnie było to nowe, bezcenne doświadczenie i to w parę miesięcy po podjęciu służby w dywizjonie.

Tymczasem w Maszewie było coraz gorzej. Grudzień, zimno, okna nieszczelne, koza niewydolna – jednym słowem fatalnie. Nie pomagało uszczelnienie okien, żeby utrzymać normalną temperaturę, należało non stop palić w kozie. Któregoś ranka w miednicy stojącej w pokoju zobaczyłem zamarzniętą wodę , a wieczorem było około 30 ºC. W końcu, na początku nowego roku dostałem kwaterę stałą w Stargardzie Szczecińskim przy ulicy Chrobrego i problemy z dojazdami odeszły w niepamięć. Także, po paru miesiącach, żona dostała pracę w szkole w Stargardzie Szczecińskim. Po urządzeniu mieszkania, życie prywatne unormowało się całkowicie.

[ Do spisu treści ]

5. Chrzest bojowy na poligonie rakietowym w Aszułuku (ZSRR).

W dywizjonie trwały prace związane z przygotowaniem obsług do wyjazdu na poligon w Aszałuku. Strzelania bojowe do celów powietrznych dywizjony rakietowe wykonywały średnio raz na trzy lata. W latach siedemdziesiątych rocznie strzelało na poligonie około 10-13 dywizjonów rakietowych. Przygotowanie obsług do poligonu obejmowało szkolenie z taktyki WOPK, armii obcych i rozpoznania, zasad strzelania przeciwlotniczymi zestawami rakietowymi, budowy sprzętu, zasad eksploatacji sprzętu i treningi w elaboracji rakiet w potoku technologicznym. Podczas treningu potoku technologicznego oceniano uzyskaną wydajność rakiet na godzinę i jakość prac podczas montażu i zbrojenia rakiet.

Podczas przygotowań do poligonu miałem wyznaczonego „anioła stróża” w osobie kpt. Mariana Wasilewskiego szefa służby uzbrojenia i elektroniki, byłego zastępcę dowódcy ds. elaboracji. Dowódca dywizjonu miał obawy, czy nie mający doświadczenia poligonowego absolwent WAT, poradzę sobie z przygotowaniem baterii do poligonu i na samym poligonie.

Zadaniem kpt. Mariana Wasilewskiego było nadzorowanie procesu przygotowania do poligonu i udzielanie mi pomocy w sprawach organizacyjnych na samym poligonie.

Od marca 1973 roku, treningi potoku technologicznego odbywały się praktycznie każdego dnia. Po treningu potoku technologicznego i omówieniu uwag, odbywała się sesja samokształcenia kadry baterii połączona ze sprawdzianami wiedzy.

Przez tydzień byłem z obsługą stanowiska montażu i zbrojenia w dywizjonie technicznym 4 BA OPK w Wejherowie. Trenowaliśmy przeładowanie rakiet na wózki montażowe i STZ za pomocą suwnic napędzanych silnikami elektrycznymi. Podobne suwnice były na poligonie w Aszułuku. W magazynach nr 7 dywizjonów 26 BA OPK były, ze względów bezpieczeństwa, suwnice łańcuchowe – napęd stanowiła siła mięśni operatorów.

Częstym gościem w tym okresie szkolenia był w baterii kpt. Jerzy Rudnicki – oficer odpowiedzialny za szkolenie i eksploatację sprzętu elaboracji rakiet w 26 BA OPK. Jego doświadczenie i wiedza bardzo pomogła mi w ostatecznym „szlifowaniu formy” do poligonu. Po jego odejściu do Torunia, rolę tą przez wiele lat wypełniał kpt. Bogdan Skupiński. Poznałem go dokładnie podczas kolejnego przygotowania baterii technicznej do poligonu w czerwcu 1977 roku.

Ukoronowaniem przygotowania do poligonu, był egzamin dopuszczający prowadzony przez oficerów Sztabu 2 KOP. Za szkolenie i eksploatację sprzętu elaboracji rakiet w oddziale Wojsk Rakietowych 2 KOP odpowiedzialny wtedy był ppłk Stanisław Rudniewski. Imponował mi spokojem, wiedzą i rzetelną oceną naszych przygotowań do poligonu.

Ostatecznym przygotowaniem do poligonu były sprawy logistyczne i ... polityczne. Na podstawie doświadczeń poligonowych oficerów którzy byli w Aszułuku, nie należało liczyć na sprzęt technologiczny i materiały grupy „B” niezbędne do eksploatacji rakiet na poligonie. Należy w tym miejscu wyjaśnić, że zgodnie z zawartymi kontraktami, na poligon jeździło się bez własnego sprzętu bojowego. Na poligonie w Aszułuku dywizjony wykonywały strzelania na sprzęcie poligonowym. Niestety narzędzia do montażu i zbrojenia były tak wyeksploatowane, że nie nadawały się często do użytku. Materiały grupy „B” takie jak smary, farby, benzynę B-70 spirytus techniczny, a nawet szmaty do dekonserwacji rakiet braliśmy ze sobą. Z dużym zdziwieniem przyjąłem wiadomość o przydziale kilku skrzynek piwa „Żywiec”, które należało dowieść na poligon. Jak informowali mnie doświadczeni bywalcy poligonu w Aszułuku, miała to być waluta do rozwiązywania wszelkich problemów z zabezpieczeniem środków technicznych i eksploatacyjnych z oficerami rosyjskimi odpowiedzialnymi za strefy techniczne na poligonie.

Odrębną sprawą i poważnym problemem, było przygotowanie do poligonu realizowane przez oficerów politycznych. Takich jak ja, mających po raz pierwszy okazję zobaczyć jak żyje się w ZSRR było wielu. W końcu mieliśmy udać się do kraju gdzie były wzorce socjalizmu. Z pewnym zdziwieniem zauważyłem, że zaczęto przygotowywać nas na inny obraz ZSRR niż znany był z dotychczasowej propagandy. Mówiono nam o przejściowych trudnościach gospodarczych i o trudnych warunkach życia ludzi w rejonie Astrachania. Apelowano o wstrzymywanie się od komentarzy w sytuacjach gdy będziemy świadkami biedy i innych spostrzeżeń odbiegających od oficjalnie przyjmowanych prawd. Dawało to mi dużo do myślenia. Niebawem miałem się przekonać, że praca oficerów politycznych miała realne przyczyny.

Po uzyskaniu przez dywizjon dopuszczenia do poligonu, po raz pierwszy miałem okazję poznać ówczesnego dowódcę 26 BA OPK płk Mieczysława Wasąga. Przybył do dywizjonu w celu osobistego postawienia zadania do boju. Podobało mi się jego wystąpienie i postawa. Było krótkie, wojskowe, bez patosu i zbędnych ozdobników. Tak właśnie wtedy wyobrażałem sobie dowódcę Brygady. Miałem okazję rozmawiać z płk Mieczysławem Wasągiem osobiście w czasie podróży do Aszułuku. Rozmowa ta ugruntowała moją pozytywną opinię o dowódcy Brygady. Płk Mieczysław Wasąg dowodził 26 BA OPK do 13.03.1976 roku.

W końcu nastąpił długo oczekiwany wyjazd na poligon. Przejazd na poligon odbywał się trzema etapami. Pierwszy etap na trasie Stargard Szczeciński – Warszawa. Drugi etap Warszawa – Moskwa i trzeci etap Moskwa – Aszułuk. W Warszawie do naszej grupy dołączyli oficerowie Dowództwa 2 KOP i Dowództwa OPK. Była to bardzo duża grupa oficerów składająca się w dużej mierze z tak zwanych „żurnalistów”. „Żurnalistami” nazywaliśmy oficerów nie wchodzących w skład grup bojowych i rozjemców. Byli to po prostu wycieczkowicze, mający odrębne plany i cele na trasie przejazdu i samym poligonie. Podróż z dworca Warszawa Wschodnia do Moskwy trwała w sumie prawie 22 godziny.

Odprawa graniczna w Terespolu odbyła się bez problemów. Atrakcją była zmiana składu pociągu z naszych szyn na szersze tory rosyjskie. Za pomocą podnośników hydraulicznych podnoszono wagony do góry i zmieniano podwozia z szerszym rozstawem kół. Przejazd do Moskwy odbywał się niestety nocą. Nie było możliwości zobaczenia jak wygląda ZSRR.

Rano o godzinie 10:38 byliśmy w Moskwie na Dworcu Białoruskim. Czekali na nas przedstawiciele Ministerstwa Obrony ZSRR, kolumna autobusów i ciężarówek. Przejazd na Dworzec Pawelecki odbywał się na „sygnale” po środkowym pasie dla VIP-ów. Załadunek do oczekującego pociągu w kierunku Astrachania i czas na zwiedzanie Moskwy. Wyjazd do Aszułuku miał nastąpić o godzinie 4:45 rano.

„Żurnaliści” i starzy bywalcy rozpierzchli się po Moskwie natychmiast, znali doskonalę miasto i nie interesowały ich zorganizowane wycieczki. Ja i dowódcy plutonów z żołnierzami służby zasadniczej udaliśmy się na zwiedzanie Moskwy w ramach zorganizowanej wycieczki. Były to niezapomniane wrażenia. Plac Czerwony, Kreml, Mauzoleum Lenina, panorama bitwy pod Borodino, wystawa osiągnięć ZSRR czy metro były czymś nowym i fascynującym. Nie obyło się oczywiście bez wizyt w głównych halach handlowych Moskwy. Starzy bywalcy uprzedzali nas, że tylko w Moskwie będzie możliwość kupienia jakiś pamiątek z pobytu w ZSRR dla bliskich. W sklepach szokowały niskie ceny na sprzęt techniczny i żywność, oraz wysokie ceny na wszelkiego rodzaju garderobę. Wieczorem indywidualnie zwiedzaliśmy sam dworzec i jego okolicę. Na dworcu koczowała ogromna liczba ludzi różnych narodowości. Czekali na wolne miejsca w pociągach dalekobieżnych. W pociągach, w odróżnieniu od naszych, mogło być tylu pasażerów ile miejsc leżących. Po zajęciu miejsc wszyscy przebierali się w dresy i rozpoczynała się z reguły kilkudniowa podróż. Miało to swoje praktyczne strony. Nie czuło się zmęczenia podróżą i miała ona charakter trochę familijny.

Ostatni etap podróży na trasie Moskwa – Astrachań. To nie był ekspres Warszawa – Moskwa. Pociąg wyjechał o 4:15 równym powolnym rytmem wśród pasma wysokich drzew zasłaniających skutecznie horyzont. Zatrzymywał się na 2-3 minuty na małych stacyjkach. Dłuższe postoje były w Tambowie 40 minut, w Saratowie 60 minut i Pałłasówce 40 minut. W Saratowie byliśmy o godzinie 3:11 w nocy, prawie doba od wyjazdu z Moskwy. Dalej przejeżdżaliśmy przez Elton, niedaleko od Stalingradu.

Na stacyjkach coraz częściej pojawiali się tubylcy prowadząc handel owocami. Miejscowości stawały się coraz biedniejsze i mniej zadbane. Co było charakterystyczne, prawie na każdej stał pomnik Lenina. Krajobraz pomału zmieniał się. Zniknęły pasma drzew, pojawiła się roślinność stepowa i temperatura gwałtownie rosła. Na szczęście w wagonach funkcjonowała klimatyzacja, pod warunkiem, że wszystkie okna były szczelnie zamknięte, co skutecznie ograniczało z kolei obserwowanie mijanego krajobrazu. Jazda trwała prawie dwie doby. Jedliśmy suchy prowiant. Raz wybraliśmy się do wagonu restauracyjnego, żeby zjeść ciepły posiłek. Wybór był dość mizerny, a może menu nie zaspokajało naszych przyzwyczajeń. Przedostatni przystanek był we wsi Charabali. Do Aszułuku zostało 17 minut. Pełna gotowość do desantu na dworzec w Aszułuku. Dojeżdżamy. Czas na rozładunek 2 minuty. Nagle na stacyjce pojawia się chmara ludzi i ogromna ilość bagażu w postaci skrzyń, worków i walizek wojskowych. Istna karawana. Dzięki dobrej organizacji rozładunku jesteśmy po 2 minutach z całym majdanem na dworcu. Podróż z Moskwy do Aszułuku trwała w sumie 35 godzin i 20 minut. Tak długo pociągiem jechałem pierwszy raz w życiu.

W tym samym czasie do pociągu wsiadają przeciwlotnicy z NRD. Mała, w porównaniu z nami, grupa. Każdy w ręku ma małą walizeczkę, bez bagaży, bez skrzyń i wybierają się do Astrachania. Później okazało się, że były to obsługi tylko baterii radiotechnicznej i startowej. W ramach kontraktu, rakiety mieli przygotowane przez obsługę poligonu. Do Astrachania przylecieli z Berlina samolotem i taką samą drogą wracali. Okazało się, że inni organizowali wyjazd na strzelania bojowe inaczej. Ktoś potem nas pocieszał, że przeciwlotnicy z Syrii ciągną za sobą dwa razy większe karawany niż my. Marne to było pocieszenie.

Aszułuk, godzina 16:55, mała stacyjka, parę lepianek i po horyzont step. Gorące popołudnie i chmara żądnych krwi komarów, które rzuciły się na nas spragnione. Odganiając się bez przerwy od komarów, snuliśmy się po stacyjce oczekując na przyjazd transportu samochodowego. W końcu pojawiły się autobusy i ciężarówki wojskowe. Po załadowaniu się do samochodów wyruszyliśmy w ostatni etap podróży. Droga wiodła przez step i według naszego nazewnictwa można by było przyjąć, że była to droga polna. Pojazdy wznosiły tumany kurzu. Podróż trwała około 1 godziny. W końcu brama wjazdowa, brak płotu, jeden wartownik. Jesteśmy na miejscu. Kadra została zakwaterowana w hotelu, budynek z betonowych prefabrykatów. Pokoje czteroosobowe, warunki spartańskie, metalowe łóżka, stół z surowych dech, szafa, goła żarówka i umywalka z zimną wodą. Jak mówili starzy bywalcy, był to komfortowy hotel jak na tutejsze warunki, wybudowany ze środków Układu Warszawskiego. Żołnierzy służby zasadniczej zakwaterowano w jednym ogromnym drewnianym baraku. Do późnego wieczora doprowadzaliśmy „rejony” do stanu pozwalającego na względną egzystencję. Woda w kranach nie nadawała się do picia przed uprzednim przegotowaniem. Wielu żołnierzy zlekceważyło zalecenia lekarzy i w efekcie nie obyło się bez problemów żołądkowych. Węgiel ratyfikowany miał duże powodzenie. W koło budynku hotelowego dla „innostrańców” i baraków sztabowych rosły krzewy i drzewka podobne do naszych akacji. Widać było, że utrzymywane były przy życiu z dużym trudem w tym specyficznym klimacie o suchym powietrzu dochodzącym w cieniu do 40 °C.

Następnego dnia, po porannym rozprowadzeniu pojechaliśmy na stanowiska bojowe oddalone od miejsca zakwaterowania około 30 minut jazdy. Na stanowiskach pracy bojowej baterii technicznej warunki były podobne jak w miejscu zakwaterowania. Współpraca z obsługą stanowisk na początku była trudna. Uzyskanie dźwigu do przeładunku rakiet z opakowań fabrycznych na wózki montażowe graniczyło z cudem. Robota ruszyła po poczęstowaniu tubylców paroma butelkami „Żywca”. Znalazł się natychmiast dźwig i materiały eksploatacyjne. Robota pomału się rozkręcała. Prace na rakietach wykonywane były wyjątkowo starannie. Liczyła się tylko jakość elaboracji. Za normy czasowe nie byliśmy oceniani. Oficerowie zdawali ostateczne egzaminy dopuszczające do strzelań przed przedstawicielami komendy poligonu. Najwięcej czasu na pracę z rakietami poświęcała obsługa stacji kontrolno-pomiarowej RSKP. Dopieszczano wszelkie możliwe do regulacji parametry pracy aparatury pokładowej rakiet. Najtrudniejsze warunki pracy miały obsługi napełniające rakiety paliwem i utleniaczem rakietowym. Z racji ich właściwości chemicznych, obsługa dystrybucji paliwa i utleniacza pracowała w specjalnych ubraniach ochronnych i maskach przeciwgazowych. Przy tak wysokich temperaturach, był to morderczy wysiłek. Bateria techniczna przygotowywała w sumie dwanaście rakiet dla trzech dywizjonów.

Równolegle z elaboracją rakiet, trwały prace na stanowiskach ogniowych dywizjonów rakietowych. Strojono sprzęt, zdawano egzaminy dopuszczające do strzelań. Podczas odbioru gotowych rakiet pojawili się na stanowiskach bojowych baterii technicznej osobiście dowódcy dywizjonów. Każdy z nich chciał mieć najlepszą rakietę. Każda była dobra. Mimo tego, dowódca stacji RSKP nie miał spokoju. Nękany był cały czas o parametry aparatury pokładowej. Rakiety w końcu zostały zabrane na stanowiska ogniowe dywizjonów rakietowych i mieliśmy następny dzień wolny. Był to ostatni dzień przed strzelaniami.

W dniu strzelań bojowych, z kadrą i żołnierzami baterii technicznej udałem się na specjalną trybunę widokową z której można było obserwować start rakiet. Było to stanowisko dość oddalone od strzelających dywizjonów, pomimo tego dało się obserwować wszystkie etapy lotu rakiet od startu do zadziałania ładunku bojowego rakiety. Każdy start rakiety obserwowany był w napięciu, każdy operator, mechanik montażu czy dystrybucji czekał nerwowo na etap lotu który zależał od jego pracy.


Start rakiety W-755 (poligon Ustka).
Foto 3. Start rakiety W-755 (poligon Ustka). Foto: Henryk Krajnik.

Z niecierpliwością czekaliśmy na start pierwszej rakiety. W pewnym momencie rakiety podniosły się na wyrzutniach i nastąpiła ich synchronizacja ze stacją naprowadzania rakiet (SNR). Jak na uwięzi posłusznie podążały za SNR. Nagle pierwsza rakieta w tumanach kurzu, ognia i dymu schodzi z wyrzutni. Po ułamku sekundy dociera do nas basowy grzmot i charakterystyczny zanikający dźwięk pracującego silnika startowego. Po około trzech sekundach widzimy odpadający silnik startowy i pracujący pełną mocą silnik marszowy drugiego stopnia rakiety. Po 2,5 sekundzie od odrzucenia silnika startowego widać wyraźnie zmianę w parametrach lotu rakiety, SNR rozpoczęła naprowadzać rakietę na cel. Rakieta wchodzi na tor naprowadzania i stabilnie kontynuuje dalszy lot zgodnie z komendami jakie otrzymuje z SNR. Celu nie widać, jest za wysoko. Nagle na bezchmurnym niebie pojawia się krótki błysk, biało-brunatny obłok i za chwilę słychać detonację. Rakieta zniszczyła cel. Na trybunie widokowej wybuchają odgłosy radości. Każdy z mechaników już wie, że swoją robotę podczas elaboracji rakiety wykonał wzorowo. Jest się z czego cieszyć. Kolejna rakieta z drugiego dywizjonu przerywa ciszę ospałego stepu. Rezultat podobny do pierwszego dywizjonu. Kolejne odgłosy radości i wzajemnych gratulacji na trybunie widokowej.

Ostatni strzelał nasz 38 dywizjon rakietowy i było to najbardziej widowiskowe strzelanie tego dnia. Dywizjon dostał zadanie zniszczenia celu niskolecącego i dowódca podjął decyzję o ostrzelaniu celu serią trzech rakiet. Działo się tak wiele w tak krótkim czasie, że nie było szans na ocenę lotu każdej rakiety osobno. Rakiety jak na defiladzie, leciały w równych odstępach do celu jedna za drugą. Cel został zniszczony pierwszą rakietą, pozostałe eksplodowały w resztkach celu i pierwszej rakiety. Prawdopodobnie, jak głosiły plotki, dowódca dywizjonu miał z tego powodu kłopoty z dowódcą Brygady. Bronił się dzielnie, twierdząc, że taki rodzaj strzelań nakazywały zasady strzelań. My byliśmy wdzięczni, o dwie rakiety mieliśmy mniej do roboty podczas prac z przygotowywaniem rakiet do położenia w długotrwałe przechowywanie w tarach fabrycznych.

Wracając z trybuny widokowej, mijaliśmy wracające obsługi dywizjonów rakietowych, nad samochodami powiewały biało-czerwone flagi i po stepie roznosił się radosny żołnierski śpiew. Nas czekała, przez dwa następne dni, praca z pozostałymi po strzelaniach rakietami. Nikt tej nocy nie spał. Feta trwała do białego ranka. Rano na rozprowadzeniu, pomimo bezwietrznej pogody, szeregi przeciwlotników dziwnie falowały.

Powrót do domu zaczął się dość niefortunnie. Tuż przed zajęciem miejsc w pojazdach mających nas odwieść z hotelu do Aszułuku, rozpętała się tropikalna burza. Takiego zjawiska nigdy potem w Aszułuku nie widziałem. Po paru sekundach nikt nie był suchy. Z nieba, dosłownie wiadrami, lała się woda. Błyskawice rozświetlały wieczorne niebo tak, że nie było przerw pomiędzy wyładowaniami atmosferycznymi. Lessowy step i droga zamieniła się naglę w jedną bryję mazi. Samochody z trudem brnęły po drogach. Do pociągu w Aszułuku wsiedliśmy oblepieni błotem. Jedynym ratunkiem było wsadzenie pod wodę w umywalce ubikacji butów i doprowadzenie się do jako takiego porządku. Po godzinie umywalki były zapchane i brakowało wody. Wagony wyglądały okropnie, obsługa pociągu lamentowała i wyzywała nas od najgorszych. Na szczęście podróż do Moskwy trwała długo i było trochę czasu na ostateczne pozbycie się stepowego błota.

W Moskwie scenariusz był podobny jak podczas jazdy do Aszułuku. Z utęsknieniem czekaliśmy na przekroczenie granicy. W Stargardzie Szczecińskim po wjechaniu na dworzec, przywitała nas wojskowa orkiestra dęta, rodziny, a z megafonów płynęły słowa powitania i gratulację za wzorowe wykonanie zadań na poligonie. Był to sympatyczny akcent zakończenia strzelań poligonowych.

[ Do spisu treści ]

6. II Zawody Wojsk Rakietowych OPK.

Emblemat II Zawodów WR OPK -1973.
Foto 4. Emblemat II Zawodów WR OPK -1973.
           Po powrocie z poligonu rakietowego w Aszułuku nie zaznaliśmy długo spokoju. Po paru tygodniach dostaliśmy nowe poważne zadanie. Dywizjon reprezentuje 26 BA OPK w zawodach użyteczno-bojowych wojsk rakietowych. Zawody miały odbyć się na lotnisku w Pieniężnicy. Uczestnicy zawodów przybywali na miejsce z całym „dobytkiem inwentarza”. Oznaczało to poważne przedsięwzięcie, połączone z przejściem dywizjonu rakietowego w położenie marszowe, przegrupowanie w nowy rejon dyslokacji i osiągnięcie gotowości bojowej w nowym miejscu dyslokacji.

W nakazanym dniu mjr Wacław Marzec ogłosił alarm dla dywizjonu i tym samym rozpoczęły się zawody użyteczno-bojowe. Po przejściu dywizjonu w położenie marszowe, rozpoczął się forsowny marsz. Po raz pierwszy widziałem cały dywizjon rakietowy w położeniu marszowym. Kolumna marszowa była imponująca, w czasie marszu rozciągała się na parę kilometrów. Dowódca narzucił wysokie tempo marszu dochodzące do 60-70 km na godzinę. Niektóre egzemplarze sprzętu, takie jak naczepy do przewozu rakiet, miały ograniczoną prędkość jazdy do maksymalnie 55 km/h. Z duszą na ramieniu dotrzymywaliśmy tempa marszu. W pewnym momencie mój magazynier rakiet, sierż. Tadeusz Brodziak nie wytrzymał nerwowo i zjechał z rakietą na pobocze. Pozostawiłem mu jednego Ziła jako ciągnik zapasowy i poleciłem jechać za kolumną w wolniejszym tempie. Tłumaczyłem się później, że nastąpiła awaria naczepy z rakietami.

Na miejscu byliśmy prawie godzinę wcześniej niż nakazywał rozkaz dowódcy Brygady. Pomimo tego, że przemarsz zakończył się szczęśliwie, nie przypadło to do gustu dowódcy Brygady. Dowódca tłumaczył się za spowodowanie przesłanki do wypadku. Miało to swoje uzasadnienie, biorąc pod uwagę to, że marsz odbywał się nocą i na tak długiej trasie. Z drugiej strony, dowódca dywizjonu pokazał faktyczne możliwości manewrowe dywizjonu, co mogło być cennym doświadczeniem przy kalkulowaniu czasu przegrupowania dywizjonu ogniowego w realnych warunkach bojowych.

Po zajęciu stanowisk ogniowych, dywizjon osiągnął pełną gotowość bojową do działań bojowych. Do Pieniężnicy docierały kolejne dywizjony biorące udział w zawodach. Należy zaznaczyć, że były to drugie i ostatnie zawody użyteczno-bojowe wojsk rakietowych organizowane na neutralnym terenie, poza miejscem stałej dyslokacji. W kolejnych latach, do roku 1988, zawody odbywały się w macierzystych garnizonach dywizjonów. Podobno, motywowano to koniecznością zmniejszeniem kosztów szkolenia. W każdym bądź razie, zawody straciły na swojej atrakcyjności.

W Pieniężnicy, każdy etap zawodów odbywał się w obecności konkurencji i przy pełnej widowni. Zawody odbywały się w dwóch grupach. Pierwsza grupę stanowiły dowództwa dywizjonów, baterie radiotechniczne i baterie startowe, walcząc o miano najlepszego dywizjonu rakietowego. W drugiej grupie odbywały się zawody o najlepszą baterię techniczną.

Widowiskowym elementem zawodów były zmagania baterii technicznych. Potok technologiczny odbywał się w kolejnych obwałowanych ukryciach polowych dla samolotów. Na wałach siedzieli konkurenci i patrzyli na ręce tym którzy zdawali egzamin z pracy bojowej. Każdy błąd był natychmiast wychwytywany i głośno komentowany. Atmosfera była iście sportowa jak na stadionie piłkarskim. Dzięki temu, naszemu głównemu przeciwnikowi, chor. Sęczawa Mirosław technik dystrybucji paliwa, kontrolując za pomocą stopera czas wydawania dozy paliwa rakietowego, udowodnił, że nie wydano pełnej dozy paliwa do jednej rakiety. Dyskwalifikowało to całkowicie rakietę z potoku technologicznego. Komisja oceny za pracę bojową ogłaszała po zakończeniu potoku technologicznego każdej baterii technicznej. Dzięki temu zawody były wiarygodne, a reguły gry przejrzyste.

Po pierwszym etapie zawodów, z konkurencji wypadła grupa naszego dywizjonu, bateria techniczna zakwalifikowała się do finałów. Mjr Wacław Marzec miał podły humor i zaprosił oficerów dywizjonów do pobliskiej knajpy w Koczale na kolację. Podczas kolacji pogratulował nam dobrych wyników w zawodach i życzył zajęcia pierwszego miejsca. Tam też, dowiedziałem się oficjalnie, dlaczego miałem tyle problemów w początkowych miesiącach służby. To co usłyszałem, było tylko potwierdzeniem wcześniej opisanych moich przypuszczeń. Wyglądało na to, że zostałem w pełni zaakceptowany w dywizjonie. Następnego dnia dywizjon wrócił do Stargardu Szczecińskiego. Bateria techniczna walczyła dalej o pierwsze miejsce.

Wejście baterii do finałów dodało nam skrzydeł. Ostatecznie zdobyliśmy tytuł Mistrzowskiego Pododdziału Technicznego w II Zawodach Użyteczno-Bojowych Wojsk Rakietowych. To było coś ! Z dumą wracaliśmy do dywizjonu. Dla porządku dodam, że dywizjon mjr Franciszka Bujalskiego z 4 BA OP zdobył Mistrzowski Tytuł w grupie dywizjonów rakietowych, a ceremonię zakończenia zawodów celebrował osobiście dowódca 2 KOP, gen. bryg. Władysław Hermaszewski.

[ Do spisu treści ]

7. Urodziny syna Adama.

Służba w dywizjonie rakietowym stwarzała często sytuacje mające duży wpływ na życie rodzinne. I mnie nie ominęły takie sytuacje. 7 października 1973 roku, miałem służbę oficera dyżurnego. Właściwie to szykowałem się pomału do jej zdania. Nagle telefon z domu, żona informuje, że rozpoczął się poród. Co robić ? Do domu daleko, łączność telefoniczna z miastem często zawodziła. Poradziłem, żeby telefonowała na pogotowie i sam zacząłem próby połączenia się z pogotowiem ratunkowym. Na szczęście udało się i dowiedziałem się, że żona telefonowała pierwsza i pogotowie jest w drodze. Z niecierpliwością czekałem na zmiennika i po zdaniu służby udałem się do szpitala. Tam dowiedziałem się około godziny 15:30, że żona jest na oddziale położniczym i wszystko jest w porządku. Poród przewidywany jest na godziny wieczorne. Wieczorem dowiedziałem się, że mam syna i urodził się około... 15:00. Tak więc wprowadzono mnie w szpitalu w błąd. Następnego dnia miałem sposobność zobaczyć syna Adama przez szybę okna. Na oddział nie zezwolono mi wejść z przyczyn dość mglistych i niejasnych. Czułem się, delikatnie mówiąc, nieswojo, nie było mnie w domu w tak ważnym momencie życia, podczas narodzin syna.

Jak by było tego mało, nie dano mi było odebrać osobiście żony i syna ze szpitala. W dniu w którym miałem odebrać żonę i syna, poprosiłem o zwolnienie z pracy o godzinie 14:00. Zgody nie dostałem, natomiast dowódca dywizjonu zarządził o 15:00 odprawę z dowódcami pododdziałów. Moja ponowna prośba o zwolnienie i uzasadnienie zwolnienia z odprawy nie wpłynęły na decyzję dowódcy. Bolało mnie to bardzo, do dziś nie rozumiem czym się kierował. Tym bardziej, że odprawa nie miała jakiś cech wyjątkowym, z powodzeniem mógł mnie zastąpić ktokolwiek z pododdziału. Po przybyciu do domu, zastałem żonę syna i ... teściową. Czułem się podle. Moje tłumaczenia na nic się nie zdały. W tym dniu zmieniłem swoją opinie o moim dowódcy. Nie widziałem żadnego uzasadnienia w jego działaniach, poza jakąś małpią złośliwością. Tym razem posunął się za daleko. Pozostawiam temat bez dalszego komentarza.

[ Do spisu treści ]

8. Koniec „wojennej służby”.

Styl dowodzenia, jaki miał mjr Wacław Marzec, z pewnością miał ogromny wpływ na młodego oficera Wojska Polskiego. Był to mój pierwszy dowódca i był z pewnością jakimś wzorem w stylu dowodzenia. Wiele z jego stylu dowodzenia przyjąłem w dobrej wierze podczas dalszego pełnienia służby. Był okres, kiedy wydawało mi się, że jest to jakaś norma w wojsku. Wydawało mi się, że jest tak w każdej jednostce wojskowej. Życie pokazało, że się bardzo myliłem.

Rok 1973 mogłem podsumować jako bardzo obfity w nowe doświadczenia wojskowe. W jednym roku przeżyłem wszystko co mógł oczekiwać dowódca baterii technicznej. W rok 1974 wchodziłem pewnie i nic już nie mogło mnie zaskoczyć. A jednak ... myliłem się. Mjr Wacław Marzec zostaje przeniesiony do CSS WR w Bemowie Piskim. Jego obowiązki przyjmuje mjr Alojzy Dahlke, dotychczasowy dowódca dywizjonu w Mrzeżynie. Z dnia na dzień, zmieniło się życie w dywizjonie. Gotowość bojowa, alarmy, ćwiczenia, odeszły na dalszy plan. Dywizjon zamienił się w wielką budowę. Wszystkie siły i środki dywizjonu zostały skierowane na remonty budynków, budowę dróg, strzelnicy, boiska i placu apelowego. Wojsko pomagało wykonywało pracę różnym przedsiębiorstwom, a w zamian w dywizjonie pojawiały się brygady budowlane, maszyny inżynieryjne, kolorowe telewizory itp. Dywizjon zmieniał się z dnia na dzień. Żartowaliśmy nawet, że głównym celem nowego dowódcy było zatrzeć wszelkie ślady po mjr Wacławie Marcu, a główną drogę na strefę bojową nazwaliśmy „Dahlkestrasse”.

Szkolenie obsług baterii technicznej było w tym czasie wyjątkowo trudne. W owym czasie, 50 % dywizjonów rakietowych pełniło dyżury bojowe. W czasie pełnienia dyżuru bojowego, dyżur bojowy trwał około dwóch tygodni, bateria techniczna na zmianę z plutonem ochrony pełniła co 24 godziny wartę. W tych okresach miałem do dyspozycji swoich żołnierzy przez 4 godziny szkoleniowe co drugi dzień. O normalnym szkoleniu nie było mowy. Tym bardziej, że przecież trwały ciągłe remonty w dywizjonie. Zbliżały się III Zawody Wojsk Rakietowych. Tym razem miały odbyć się w dywizjonie na własnych stanowiskach elaboracji rakiet. Jako zdobywcy Mistrzowskiego Tytułu z 1973 roku, mieliśmy brać w nich udział z urzędu w finałach. Niestety, nikogo to zadanie nie interesowało, nie mieliśmy wsparcia i dostatecznego czasu na treningi. Gdy komisja oceniająca dywizjony uczestniczące w zawodach rozpoczęła swoją pracę, miałem sposobność dwa razy przeprowadzić w pełni potok technologiczny, w tym raz z baterią... pełniącą jednocześnie służbę wartowniczą. Tak, mjr Alojzy Dahlke miał często niekonwencjonalne sposoby na rozwiązywanie bieżących problemów. Gdy po raz kolejny udałem się na rozmowę w celu uzyskania wsparcia w procesie przygotowania baterii do zawodów, w tym dniu bateria pełniła wartę, usłyszałem decyzje:

- Jaki widzisz problem? Zostaw na bramie jednego wartownika, reszta do roboty!

Zameldowałem, na wszelki wypadek, szefowi sztabu o decyzji dowódcy. Mało nie dostał zawału, ale rozkaz był rozkazem. Trening potoku technologicznego odbył się z całą pompą. Niestety nie pomogło to w osiągnięciu ostatecznego wyniku podczas zawodów. Nie udało się obronić ubiegłorocznego Mistrzowskiego Tytułu. Puchar przechodni przeszedł w inne ręce.



Foto 5. Akty mianowania na kolejne stopnie wojskowe wręcza mjr Alojzy Dahlke. Od lewej: kpt. Józef Wrzeszcz, por. Aleksander Kowalczyk, kpt. Zbigniew Przęzak, por. Andrzej Winnicki i chor. Marian Włodarczyk.

Czymś nowym było otwarcie bram dywizjonu dla rodzin. Mjr Alojzy Dahlke, po raz pierwszy w historii dywizjonu, zaprosił na uroczystości obchodów Dnia Wojska Polskiego, żony nowo mianowanych na kolejne stopnie wojskowe. Na moich pagonach pojawiła się kolejna gwiazdka.

Stosunek dowództwa dywizjonu do problemów życiowych także uległ diametralnej zmianie. W owym czasie syn mój ciężko chorował, najpierw leżał w szpitalu w Sztargardzie Szczecińskim, a następnie w Szczecinie. Stan zdrowia syna był krytyczny. Ze strony dowódcy dywizjonu spotkałem się z dużym zrozumieniem i pomocą. W okresie największego kryzysu, miałem możliwość odwiedzania syna w szpitalu w Szczecinie codziennie. Z inicjatywy dowództwa dywizjonu, uzyskałem nawet wsparcie w ramach zapomogi finansowej. W czasie choroby syna, straciłem całkowite zaufanie do instytucji zwanej Koleżeńską Kasą Oszczędnościowo Pożyczkową (KKOP). Na wniosek o udzielenie pożyczki, w trudnej życiowo sytuacji, dostałem odpowiedź, że dostanę pożyczkę za pół roku. Żadne argumenty nie przemawiały do przewodniczącego KKOP. Jedynym wyjściem z sytuacji było wycofanie wkładów z KKOP. Od tamtej pory, do końca swojej służby nie byłem członkiem tej instytucji. W mojej ocenie, założenia statutowe KKOP, rozmijały się z potrzebami życiowymi jej członków.

Także nowością, jaką próbował z pełną determinacją wprowadzić w życie nowy dowódca, były tak zwane terminarze „TEWO”. Co do konieczności planowania, nikt nie miał wątpliwości, lecz to co i jak mieliśmy rejestrować w swoich terminarzach, było przysłowiowym „przegięciem pały”. Ponieważ terminarze były systematycznie kontrolowane, masę czasu traciło się na dokumentowanie tego co się w ciągu dnia robiło. Brak wpisu w terminarzu traktowany był tak, jakby żołnierz zawodowy w tym czasie nic nie robił. Cały grudzień poświęcany był na rysowanie tabelek, planów rocznych i miesięcznych, wpisywanie swoich obowiązków służbowych, obowiązków podczas osiągania wyższych stanów gotowości bojowych, obowiązków z zakresu metodyki szkolenia, terminów kontroli w ramach nadzoru służbowego i wiele innych bardziej i mniej ważnych danych. Polityka nowego dowódcy była jasna, sam to nam wielokrotnie mówił. Po to wyciska z nas ostatnie poty, aby zrobić karierę wojskową której celem były szlify generalskie. Jak pokazały kolejne lata, prawie mu się to udało, szedł w górę sprawnie i szybko. Zakończył służbę w Ministerstwie Obrony Narodowej. Dokładniejszych danych nie posiadam.

Poczynania nowego dowódcy i jego charyzmę z jaką remontował dywizjon i reformował procedury planowania, wysoko oceniało dowództwo 26 BA OPK. Na początku 1975 roku odszedł z dywizjonu na stanowisko w dowództwie 26 BA OPK i niebawem zostaje szefem sztabu 26 BA OPK.

[ Do spisu treści ]

9. Czas planowego szkolenia i normalnej służby.

ppłk rez. Edmund Łączny.
Foto 6. ppłk rez. Edmund Łączny
           Przez pewien czas obowiązki dowódcy dywizjonu pełnił nieetatowo mjr Leon Serdeń, szef sztabu dywizjonu. Ostatecznie pełnienie obowiązków dowódcy dywizjonu powierzono absolwentowi Akademii Sztabu Generalnego kpt. Edmundowi Łącznemu. Przed podjęciem studiów w ASG służył w dywizjonie rakietowym 4 BA OPK. Podobnie jak było w moim przypadku, na stanowiska zaczęto wyznaczać oficerów posiadających wykształcenie zgodne z wymaganym na zajmowanym stanowisku. Warunkowo, stanowisko dowódcy dywizjonu mógł objąć oficer po WSO i zakończonym kursie WKDO (Wyższy Kurs Doskonalenia Oficerów).

Sytuacja kadrowa, po zmianie dowódców dywizjonów, stabilizuje się. Zastępcą ds. politycznych zostaje mój dowódca plutonu dystrybucji kpt. Józef Wrzeszcz. Sekretarz POP, kpt. Kowalski przenosi się do innego dywizjonu na stanowisko pomocnika szefa sztabu ds. szkolenia. Na sekretarza POP zostaje wybrany chor. Zbigniew Paraszczuk – instruktor polityczny. Kpt. Marian Wasilewski przenosi się do Sochaczewa. Zastępcą ds. Technicznych nadal jest kpt. Stanisław Świeca. Dowódcą baterii radiotechnicznej jest por. Tadeusz Błoński, a dowódcą baterii startowej por. Aleksander Kowalczyk.

W związku z odejściem z baterii moich kapitanów, na stanowiska dowódców plutonów zostają wyznaczeni: chor. Tadeusz Ułasewicz – montaż i zbrojenie i chor. Mirosław Sęczawa – dystrybucja i neutralizacja. Jednocześnie ze zwolnieniem etatów dowódców plutonów przez oficerów, stały się one etatami chorążego. Od początku magazynierem odpowiedzialnym za eksploatację rakiet przechowywanych w pośredniej gotowości bojowej jest sierż. Tadeusz Brodziak. Kierowcami zajmował się dalej sierż. Garbicz. Byli to wspaniali fachowcy z którymi można było realizować każde zadanie. Chylę przed nimi czoła i każdemu życzę takich podwładnych.

Jedynym problemem było to, że nie posiadałem zawodowego szefa pododdziału. Od wielu lat funkcję szefa pododdziału w baterii pełnili żołnierze służby zasadniczej. Było różnie, raz udało mi się pozyskać jednego z sierżantów. Po miesiącu okazało się, że narobił masę braków w mieniu wojskowym. Żołnierze służby zasadniczej całkowicie go ignorowali, dyscyplina wojskowa wyraźnie szła nie w tym kierunku w którym oczekiwałem. Obserwowałem dowódców drużyn i po pewnym czasie w oko wpadł mi dowódca drużyny z plutonu ochrony kpr. Paszczyk. Świetnie radził sobie z żołnierzami podczas pełnienia służb wartowniczych. Był jednocześnie nieformalnym przywódcą w całym plutonie ochrony. Dogadałem się z dowódcą plutonu ochrony, sierż. Stanisławem Blachą i dostałem go na szefa pododdziału. Wybór był trafny. Szefem pododdziału był doskonałym. Miał smykałkę do tej roboty. Po odejściu do rezerwy, wyznaczyłem na szefa pododdziału kolejnego żołnierza, tym razem z baterii technicznej. Także świetnie sobie radził z obowiązkami szefa pododdziału. Jednak po miesiącu poprosił mnie na park techniczny do składu tar po drugim stopniu rakiet i pokazał mi co jest w paru tarach. Okazało się, że kpr. Paszczyk był bardzo zapobiegliwy. W tarach zgromadził ogromne zapasy sprzętu mundurowego i żywnościowego. Wystarczy powiedzieć, że manierkami można by było obdzielić całą baterię, a w kurtki zimowe ubrać dwa plutony. Dochodziłem z szefem służby mundurowej, sierż. Krajewskim, jak to mógł zrobić. Tym bardziej, że w baterii nie było braków i w magazynach służby mundurowej dywizjonu także nie było braków. Nie udało nam się tego wyjaśnić. Nowy szef tłumaczył się, że podczas wyjścia do rezerwy kpr. Paszczyk tłumaczył mu, że ma w tarach mały zapasik na wypadek jakichś braków. Ten „mały” zapasik przeraził nowego szefa i wolał nie ryzykować z takimi zapasami. Powodem robienia zapasów była niechlubna przeszłość szefa zawodowego od którego kpr. Paszczyk przyjmował obowiązki.

Kolejny szef pododdziału, także żołnierz służby zasadniczej, zapowiadał się bardzo dobrze. Któregoś dnia poprosił o urlop w celu załatwienia ważnych spraw osobistych. Jednocześnie wręczył mi list, który otrzymał od swojej dziewczyny. W liście, w przykry sposób, dziewczyna informował go o zerwaniu znajomości. Znali się od dzieciństwa. Pojechał na urlop ratować związek. Po powrocie z urlopu powiedział mi, że niestety nie udało się nic uratować. Dziewczyna odeszła z innym. On się z tym pogodził i zajął się pracą. Parę razy wracaliśmy do tematu. W owym czasie dowódcy baterii mieli wspólne kancelarie z szefami na pododdziałach. Miałem wrażenie, że pogodził się z tym faktem. Po paru miesiącach od tamtego wydarzenia, wieczorem zatelefonował z kancelarii do mojego domu i w krótkich zdaniach pożegnał się. Zaalarmowałem natychmiast oficera dyżurnego o rozmowie i prosiłem o interwencję. Niestety, oficer dyżurny nie zdążył. Żołnierz odebrał sobie życie. Wiele razy zastanawiałem się, czy w tej sytuacji wszystko zrobiłem. Rozmowa z ojcem żołnierza była z jednej strony smutna i trudna, z drugiej strony ojciec potwierdził, że przyczyną mógł być zawód miłosny. Tak jak i ja, miał wrażenie, że pogodził się z sytuacją i nie przypuszczał, że syn targnie się na życie. Prokurator wykluczył udział w śmierci żołnierza innych osób i umorzył śledztwo. Wydarzenie to, miało ogromny wpływ na mój stosunek do problemów podwładnych i nie tylko żołnierzy służby zasadniczej.

Kolejnym szefem pododdziału został sierż. Zbigniew Huryń. Początkowo mieliśmy niepisaną umowę, że będzie szefem przez parę miesięcy i jeżeli podoła tej pracy, zostanie wyznaczony na stanowisko. Po miesiącu, dowódca dywizjonu wyznaczył sierż. Zbigniewa Hurynia na stanowisko szefa. Doskonale mi się z nim pracowało, on sam także miał satysfakcję z nowego stanowiska i był szefem pododdziału do końca mojej służby w dywizjonie. Niedługo awansował do stopnia chorążego i był cenionym szefem pododdziału przez szereg lat.

W tamtych czasach, w programach szkolenia żołnierzy służby zasadniczej, najwięcej godzin szkoleniowych przeznaczone było na tak zwane szkolenie polityczne. Zajęcia polityczne odbywały się dwa razy w tygodniu, we wtorki i piątki po 2 godziny lekcyjne plus raz w tygodniu jedna godzina informacji politycznej. Zajęcia te obowiązkowo prowadzili dowódcy pododdziałów. Były oczywiście stosowne programy, materiały szkoleniowe opracowane przez Główny Zarząd Polityczny WP. Do tego dochodził problem konspektów do zajęć. Bez względu na staż dowódcy pododdziału, konspekty były święte i bez nich nie mogły odbyć się jakiekolwiek zajęcia. Zwłaszcza zajęcia ze szkolenia politycznego. Poza tym, było wielką sztuką tak prowadzić zajęcia polityczne, żeby po 10 minutach słuchacze nie spali smacznie, odurzeni bieżącą tematyką zajęć i umęczeni służbą wartowniczą co drugi dzień. Konspekty absorbowały czas i najczęściej pisało się je po godzinach służbowych w domu. Dziwił mnie ten obowiązek bardzo i dziwi do dziś. Tym bardziej, że w szkolnictwie cywilnym, nauczyciel miał obowiązek pisać konspekty tylko przez pierwszy rok po podjęciu pracy. Jak się znalazł w pododdziale bystry żołnierz, tworzyło się funkcję pisarza od konspektów i dzięki temu dowódcy mieli więcej czasu na dowodzenie.

No, było pewne niebezpieczeństwo. Konspekty należało czasami sprawdzać. Pamiętam przypadek dowódcy baterii startowej, kiedy podczas kontroli szkolenia prowadzonej przez sztab 26 BA OPK, długo komisja debatowano nad konspektem opracowanym przez dowódcę baterii i zatwierdzonym przez dowódcę dywizjonu. Co w nim było szczególnego ? Temat zajęć. Był to konspekt z OPL i miał temat: „Strzelanie do nisko lecących... czołgów”. Gdyby to był rok 1993, dowódca mógłby się tłumaczyć, że Stalin pracował nad latającymi czołgami. Niestety Wiktor Suworow dopiero w 1993 roku wydał książkę pod tytułem „Dzień M” w której opisuje podobne pomysły Stalina.

Okres dowodzenia kpt. Edmunda Łącznego, kojarzy mi się z modą na dyscyplinę wojskową widzianą przez pryzmat wypadków nadzwyczajnych i przesłanek do wypadków nadzwyczajnych oraz modą na szkolenia metodyczne i zajęcia zintegrowane.

Cały system oceny dyscypliny był w tym okresie po prostu chory. Przełożenie w ocenach było proste, ten dowódca jest najlepszy, który miał najmniej nałożonych kar dyscyplinarnych i wypadków nadzwyczajnych. Prowadziło to do pewnej patologii. Któregoś roku dowiadujemy się podczas odprawy rocznej, że najlepszym dywizjonem Brygady jest 36 dywizjon w którym w ciągu roku nie nałożono żadnej kary dyscyplinarnej. Tajemnicą poliszynela było natomiast to, że za naruszenia dyscypliny karano żołnierzy dodatkowymi pracami, takimi jak pastowanie i froterowanie podłóg w magazynach rakiet. Krążyły plotki o dowódcy baterii, który karał żołnierzy kilkugodzinnym pobytem w stalowych tarach po rakietach, w które walono łańcuchami, żeby nie było im nudno. Podobno, jak się tłumaczył, brał wzory ze szkolenia rekrutów armii Stanów Zjednoczonych przygotowywanych do wojny w Wietnamie. Wypadki nadzwyczajne, nawet te nie zawinione przez kadrę jednostek, bez związku ze służbą wojskową, dyskwalifikowały często całoroczny dorobek szkoleniowy jednostek. W efekcie czego, dowódcy często ukrywali tego typu wydarzenia.

O ogromnej presji jaką wywierano na dowódców w źle pojętej walce o lepsze wyniki w dyscyplinie, niech świadczy fakt, że zmuszano nas dowódców baterii do przepisywania rozkazów dziennych i wymiany kart wyróżnień i kar żołnierzy służby zasadniczej.

Prześciganie się w ulepszaniu programów szkolenia żołnierzy służby zasadniczej doprowadzało czasami także do absurdów. Ktoś w Szefostwie Wojsk Rakietowych OPK wymyślił, że każdy pobór ma być szkolony według innego programu szkolenia. Przykładowo, obsługa napełniania rakiety paliwem liczyła 3 osoby funkcyjne. Każdy żołnierz był najczęściej z innego poboru po szkoleniu w CSS WR. Dla każdego był inny program szkolenia podczas pracy bojowej. Ktoś zapomniał, że obsługa musi być zgrana i może wykonywać w zespole tylko jeden temat w tym samym czasie. Szkolenie oddzielnie po jednym funkcyjnym nie miało sensu. Pamiętam, że w tej sprawie rozmawiałem z ppłk Tadeuszem Cichorskim z Szefostwa Wojsk Rakietowych OPK. Przyznał mi rację i dopiero po roku przywrócono sprawdzony wcześniej program szkolenia. Przez rok nikt nie miał odwagi pójść do dowódcy WOPK z propozycją korekty planu szkolenia.

Okres nacisku na metodykę szkolenia i zajęcia zintegrowane, sprowadzał się do systematycznego szkolenia metodycznego dowódców drużyn, plutonów, baterii i dywizjonów w cyklicznych zajęciach organizowanych na szczeblu dywizjonu, 26 BA OPK i 2 KOP. O ile szkolenie z metodyki przyjmowałem pozytywnie, to do zajęć zintegrowanych na szczeblu dywizjonu miałem stosunek negatywny. Z racji specyfiki dywizjonu rakietowego, coraz mniejszych stanów osobowych, obciążenia dyżurami i służbami, skupiano się głównie na organizacji zajęć i punktów nauczania. Natomiast uzyskane efekty podczas tego typu zajęć, budziły moje wątpliwości. Z praktyki wiem, że zajęcia prowadzone na szczeblu pododdziału, dawały lepsze efekty. Znajomość własnych żołnierzy, pozwalała na indywidualne, wybiórcze podejście do szkolonych. Należy podkreślić, że w baterii technicznej, o coraz mniejszym stanie osobowym, były cztery pobory żołnierzy służby zasadniczej. W szkoleniu ogólnowojskowym, wymagało to indywidualnego podejścia do szkolonych. W szkoleniu specjalistycznym, główny nacisk należało położyć na zgrywanie obsług w pracy bojowej.

Program szkolenia baterii technicznej, przewidywał dwa razy w roku, latem i zimą, szkolenie specjalistyczne z pracy bojowej, połączone z osiągnięciem gotowości bojowej, przejściem w położenie marszowe, przemarsz na zapasowe stanowiska ogniowe i pracę bojową na polowych stanowiskach elaboracji rakiet. W czasie marszu na stanowiska zapasowe, rozgrywano epizody szkoleniowe związane z działalnością grup dywersyjnych nieprzyjaciela, pokonywaniem terenu skażonego środkami chemicznymi i promieniotwórczymi. Rozpoczęcie zajęć i przemarsz na stanowiska zapasowe odbywał się po zapadnięciu zmroku w celu maskowania działań szkoleniowych. Po zajęciu stanowisk i przejściu w położenie bojowe, planowałem wystawienie posterunków wartowniczych do ochrony sprzętu i zjazd obsług do dywizjonu. Główny cel szkoleniowy, elaboracja rakiet w warunkach polowych, miałem realizować rano następnego dnia. Przed zajęciami, podjęte zostały stosowne działania logistyczne, zapotrzebowania na przejazd sprzętu, zgłoszenie ochrony kolumny do organów WSW i oficera kontrwywiadu dywizjonu. Z szefem sztabu uzgodniłem system ochrony fizycznej. Z gotowym obszernym konspektem udałem się do dowódcy dywizjonu w celu ostatecznego zatwierdzenia planu zajęć. Kpt. Edmund Łączny przejrzał konspekt i zatwierdził go, wyrażając jednocześnie pozytywną opinię o jakości konspektu.

Zgodnie z konspektem, o określonej godzinie przybyłem z kadrą do dywizjonu i po ogłoszeniu w baterii przez oficera dyżurnego pełnej gotowości bojowej, przystąpiłem do realizacji planu szkolenia.

Zajęcia trwały w sumie dwa dni. Przebiegły zgodnie z planem, bez problemów. Trzeciego dnia rano od rozpoczęcia zajęć, udałem się z meldunkiem do kpt. Edmunda Łącznego o zakończeniu zajęć.

- Obywatelu kapitanie, melduję, że zajęcia w rejonie rozśrodkowania baterii technicznej przebiegły zgodnie z planem, siły i środki baterii technicznej powróciły do miejsca stałej dyslokacji bez uwag. - zameldowałem.

Kpt. Edmund Łączny patrzył na mnie jakoś dziwnie, przez chwilę milczał i w końcu zadał pytanie:

- Poruczniku, chcecie mi powiedzieć, że byliście poza dywizjonem ze sprzętem bojowym ?

- Tak jest obywatelu kapitanie.

- I rakiety także były wyprowadzone z dywizjonu ?

- Tak jest obywatelu kapitanie. Na naczepach PS-6R.

- Paliwa rakietowe także wywlekliście do lasu ?

- Tak jest obywatelu kapitanie, szkolne.

Po chwili milczenia kolejne pytanie:

- Kto wam do cholery na to pozwolił, dlaczego o tym nic nie wiedziałem ?

- Obywatel kapitan pozwolił, przecież z uznaniem zatwierdzał obywatel kapitan konspekt do zajęć. - odpowiedziałem.

- Czy oficer kontrwywiadu wiedział? Czy szef sztabu wiedział? - padały kolejne pytania.

- Tak jest obywatelu kapitanie. - odpowiedziałem. Zaczął chodzić wyraźnie zdenerwowany po gabinecie, machnął z rezygnacją ręką, wezwał do siebie przez interkom szefa sztabu i kazał mi wyjść z gabinetu.

Zrozumiałem, że zajęcia udało mi się przeprowadzić przypadkowo. Gdyby dowódca miał świadomość, że konspekt nie jest fikcją, nie dostałbym pozwolenia na wyprowadzenie baterii poza rejon stałej dyslokacji. Potwierdził to podczas kolejnych tego typu zajęć zimą. Konspekt miałem taki sam, lecz miałem wyraźny zakaz opuszczania koszar. Po przejściu w położenie marszowe, przejechaliśmy dwa razy po obwodnicy parku technicznego i na tym zajęcia się zakończyły. Na wszelki wypadek, nadzorował nas zastępca ds. technicznych. Od tamtej pory każdy mój konspekt, zanim został zatwierdzony, bardzo dokładnie był czytany przez dowódcę.

Wydarzenie to, zamknęło raz na zawsze styl i epokę szkolenia bojowego, wpajanego nam w dywizjonie przez mjr Wacława Marca. Teraz liczyło się jedno – brak przesłanek do wypadków nadzwyczajnych, wypadków nadzwyczajnych i kar dyscyplinarnych. Dowódcy „dmuchali na zimne” z wyraźną przesadą.

To co działo się w dywizjonie, często wbrew woli dowódców docierało do wiadomości dowódcy Brygady za pośrednictwem oficerów kontrwywiadu, czy jak ich inaczej nazywano oficerów obiektowych. Nie podlegali oni służbowo dowódcom dywizjonów. Ich pracą kierował odpowiednik w sztabie Brygady. Często z oficerami kontrwywiadu trwała cicha wojna w wyniku której krążyły potem anegdoty. Jeszcze przed moim przyjściem do dywizjonu słynny był przypadek zagubienia „bramek wyczekujących” z zestawu zapasowych części zamiennych. Któregoś dnia, z rozkazu dowódcy Brygady powołano komisję do kontroli zapasowych części zamiennych w baterii radiotechnicznej. Pod koniec sprawdzenia, gdy zapowiadało się, że braków nie stwierdzono, oficer kontrwywiadu upomniał się o pozycję „bramki wyczekujące”. Chciał je zobaczyć. To był koniec kontroli. Wszystko stało się jasne, kto zainicjował tą kontrolę. Dla wyjaśnienia dodam, że „bramki wyczekujące” to pojęcie czysto techniczne i występują jako sygnał elektroniczny w procesie startu i naprowadzania rakiet. Po starcie rakiety, podczas pracy silnika startowego, rakieta leci niekierowana. Warunkiem przechwycenia rakiety przez stację naprowadzenia rakiet jest wstrzelenia jej w obszar przestrzeni określony umownie „bramkami wyczekującymi” ( w odległości 1850 m od SNR). Jak wykazało dochodzenie, jeden z oficerów w kantynie rozpuścił tego typu sensację wśród kadry nie związanej z techniką i udało mu się.

Po latach podobny numer odstawił mój podwładny chor. Tadeusz Ułasewicz. Stałem w kolejce w kantynie, oficer kontrwywiadu mjr Dłutek siedział, jak zawsze w porze śniadania, przy swoim ulubionym w rogu stoliku w rogu kantyny. Nagle do kantyny wpada chor. Tadeusz Ułasewicz i ściszonym teatralnym głosem melduje, że rozbił ciągnik „Tatra” uderzając w słup przydrożny na strefie technicznej, uszkodzona została chłodnica wodna silnika. Ciągnik nie nadaje się do eksploatacji. Z politowaniem spojrzałem na chorążego i zapomniałem o zdarzeniu. W naszym środowisku znany był z dziwnych dowcipów. Po dwóch godzinach, przechodząc obok dyżurki oficera dyżurnego, słyszę jak zestawiany jest pilny „okólnik” dla zastępców ds. technicznych. Idący na „okólnik” kpt. Stanisław Świeca polecił mi zaczekać, jakaś sprawa związana z bateriami technicznymi będzie omawiana. „Okólnik” był bardzo krótki. Prowadził go ówczesny szef służby uzbrojenia i elektroniki mjr Paweł Siuda, w imieniu zastępcy ds technicznych. „Okólnik” zaczął słowami:

- Witam Panów, w 38 dr OP doszło do wypadku, w baterii technicznej rozbito chłodnicę w ciągniku „Tatra” ... k.... mać, przecież „Tatra” nie ma chłodnicy! Koniec „okólnika”!

Tak, to był tylko sztubacki żart, silniki ciągników „Tatra” były chłodzone powietrzem. Dostało się wszystkim za ten żart, od dowódcy dywizjonu do autora żartu. Na szczęście były to reprymendy tylko słowne, a w podtekście wyczuwało się jakby poparcie do tego typu akcji.

Po dwóch tygodniach od tamtego wydarzenia, sytuacja się powtarza. Wchodzi do kantyny chor. Tadeusz Ułasewicz i ściszonym teatralnie głosem melduje mi, że został całkowicie rozbity prawy błotnik ciągnika „Tatry”. Na to odzywa się mjr Dłutek.

- Ułasewicz, może jeszcze dodasz, że zgubiłeś pełne wiadro prądu ! Drugi raz mnie w pole nie wyprowadzisz.

Udzieliłem reprymendy chorążemu, stwierdzając, co za dużo to nie zdrowo, staje się to niesmaczne. Po wyjściu z kantyny, chorąży potwierdza, że rozbił błotnik i to tak, że nie nadaje się do remontu. Nowy błotnik udało się następnego dnia uzyskać w Stoczni Szczecińskiej. Okazało się, że chorąży skutecznie uodpornił mjr Dłutka na wszelkie sensacje wywodzące się z baterii technicznej raz na zawsze. Należało tylko głośno o nich mówić w obecności mjr Dłutka.

[ Do spisu treści ]

10. Nowy dowódca 26 Brygady Artylerii OPK.

płk Michał Konkowski.
Foto 7. płk Michał Konkowski.

W dywizjonie mówi się o przetasowaniach na stanowiskach w dowództwie 26 BA OPK i Oddziale Wojsk Rakietowych Sztabu 2 KOP. Faktycznie, dnia 13 marca 1976 roku, stanowisko dowódcy 26 BA OPK obejmuje płk Michał Konkowski. Płk Mieczysław Wasąg, po sześciu latach dowodzenia Brygadą przechodzi na stanowisko Szefa Oddziału Wojsk Rakietowych 2 KOP.

W ramach obejmowania obowiązków, płk Michał Konkowski wizytował kolejno dywizjony rakietowe Brygady. Wizytę w naszym dywizjonie doskonale pamiętam. Miałem okazję dwukrotnie rozmawiać z płk Michałem Konkowskim w trakcie jego pierwszej wizyty w dywizjonie.

Był to dzień szkolenia ogólnowojskowego, bateria strzelała na strzelnicy garnizonowej nie opodal dywizjonu. Na strzelnicę przybył płk Michał Konkowski w towarzystwie dowódcy dywizjonu kpt. Edmunda Łącznego. Po przyjęciu meldunku, płk Michał Konkowski wdał się w rozmowę na temat problemów szkoleniowych, warunków życia kadry zawodowej. Rozmawiał z kadrą i żołnierzami służby zasadniczej. Szybko zjednywał sobie sympatię podwładnych. Sprawiał wrażenie człowieka dobrodusznego. Nie narzucał dystansu i drylu wojskowego w kontaktach z podwładnymi.

Drugi raz w tym dniu, miałem okazję rozmawiać z płk Michałem Konkowskim podczas wysłuchania „skarg i zażaleń”. Był zwyczaj, nakazywany regulaminami wojskowymi, przeprowadzać tego typu wysłuchania podczas przyjmowania obowiązków dowódcy. Podczas takich wysłuchań, można było, z pominięciem drogi służbowej, przedstawić swoje problemy dowódcy. Rano, przed przybyciem dowódcy Brygady, awizowałem zastępcy ds. politycznych potrzebę udania się na wysłuchanie „skarg i zażaleń”. Wzbudziło to pewien niepokój w dowództwie dywizjonu. Po udaniu się do gabinetu w którym przyjmował dowódca Brygady interesantów, zdziwił mnie fakt obecności podczas wysłuchania dowódcy dywizjonu. Było to wbrew przyjętych zasad wysłuchiwań „skarg i zażaleń”. Widocznie dowódca Brygady zauważył moje zaskoczenie bo na wstępie spytał się czy w rozmowie może uczestniczyć dowódca dywizjonu. Obecność dowódcy dywizjonu mi nie przeszkadzała, problemy jakie chciałem przedstawić dowódcy Brygady nie dotyczyły dowódcy dywizjonu lecz problemów... obrony przeciwlotniczej i naziemnej baterii technicznej w rejonie rozśrodkowania po osiągnięciu pełnej gotowości bojowej. Dotychczasowe moje doświadczenie młodego dowódcy pokazywało, że „król jest nagi” w tej materii. W rejonie rozśrodkowania bateria techniczna dysponowała ogromnym potencjałem środków bojowych w postaci prawie trzech jednostek ognia rakiet i rakietowych materiałów napędowych bardzo wrażliwych na zwykły ostrzał z broni osobistej, a co dopiero mówić na zorganizowane oddziaływanie grup dywersyjnych czy nalotu powietrznego. Do obrony pozycji baterii technicznej dysponowałem tylko uzbrojeniem osobistym kadry i żołnierzy służby zasadniczej. Na uzbrojeniu żołnierzy służby zasadniczej były wtedy pistolety z II wojny światowej, tak zwane PM. O „kałachach” mogliśmy wtedy tylko marzyć. Do obrony pozycji ogniowych dywizjon posiadał natomiast baterię 57 mm armat przeciwlotniczych i trzy przeciwlotnicze karabiny maszynowe PKM-2. Na zajęciach z przedmiotu „Armie Obce i Rozpoznanie”, ciągle wracał temat OPL w oparciu o doświadczenia z wojen lokalnych. W WAT próbowano wdrażać projekt zestawu „Turkus”, w Układzie Warszawskim pojawiły się „Strzały 2M”, a ja dalej uczyłem żołnierzy jak zwalczać cele powietrzne za pomocą pistoletów maszynowych. Mocno mnie to irytowało.

Najwyraźniej, dowódca Brygady i dowódca dywizjonu, byli zaskoczeni zgłoszonymi problemami, spodziewali się chyba czegoś innego. Dowódca Brygady nagle wstał i pogratulował mi zaangażowania w problematykę gotowości bojowej, czym mnie z kolei zaskoczył. Zadeklarował, że przeanalizuje zgłoszone problemy i otrzymam w najbliższym czasie odpowiedź. Na odpowiedź czekałem parę lat i w końcu przestałem czekać.

W codziennej dalszej służbie, zauważyłem charakterystyczną zmianę w stylu prowadzenia codziennych „okólników” z dowódcami dywizjonów. Nowy dowódca Brygady okazał się także świetnym „bajarzem”, potrafił prowadzić „okólnik” w nieskończoność. Trwały one średni od 30 do 50 minut. Jego poprzednikowi, płk Mieczysławowi Wasągowi wystarczało 5 minut.

Płk Michał Konkowski, stał się legendą 26 BA OPK. Dowodził Brygadą przez prawie 14 lat. Dowodził podczas strzelań bojowych na poligonie rakietowym w Aszułuku 10–cio krotnie, uzyskując średnią ocenę 4.73 za strzelania. Dowodzenie 26 BR OP przekazał 07 września 1989 roku płk Wojciechowi Kołodziejowi. Dziś, jeżeli mówi się o 26 BR OP to automatycznie kojarzy się ona z jej dowódcą płk Michałem Konkowskim.

Rok 1976 pozostanie w mej pamięci także z racji sympatycznych wydarzeń związanych z uzyskanymi sukcesami w procesie szkolenia ogólnowojskowego i bojowego baterii. Do najważniejszych zaliczam uzyskanie pierwszej z trzech złotych odznak „Wzorowy Dowódca” w 26 BA OPK. Była to nowa forma honorowania dowódców za ich pracę. Do wyróżnienia zgłoszono po jednym dowódcy z baterii radiotechnicznej, startowej i technicznej. Odznakę wręczał osobiście dowódca OPK. Poza odznaką, uhonorowano nas jednocześnie nagrodą finansową i to w wysokości ówczesnych miesięcznych poborów. Podczas uroczystego obiadu komentował ten fakt gen. bryg. Rybacki:

- Jakoś głupio nam by było wzywać was tylko w celu wręczenia odznaki, nagroda pozwoli wam w pełni skonsumować wyróżnienie.

To nam się podobało. Pamiętam, że dowódcą baterii startowej z 26 BA OPK, wyróżniony razem ze mną złotą odznaką „Wzorowy Dowódca” był por. Edward Mazur, przyszły dowódca 41 dr OP w Mrzeżynie.

Na koniec roku szkoleniowego, bateria techniczna 38 dr OP uzyskała trzecie miejsce we współzawodnictwie o tytuł „Najlepszego pododdziału III w wyszkoleniu i dyscyplinie” na szczeblu 26 BA OPK.

[ Do spisu treści ]

11. Strzelanie na poligonie rakietowym w 1977 roku.

Rok 1977 był rokiem kolejnych strzelań na poligonie rakietowym w Aszułuku. Doświadczenia z 1973 roku zaowocowały bezstresowym przygotowaniem baterii do poligonu. Tak jak poprzednio, moja bateria przygotowywała rakiety dla trzech dywizjonów rakietowych. Z tą różnicą, że przygotowanie rozpoczynało się tym razem już w Polsce. Do dywizjonu trafiły rakiety z innych dywizjonów z przeznaczeniem na strzelania poligonowe. Były to rakiety, które zakończyły swój resurs eksploatacyjny na wyrzutniach w reżimie pełnienia dyżurów bojowych.

Z racji agresywnych właściwości chemicznych paliwa i utleniacza, rakieta mogła być eksploatowana przez 5 lat z zalanymi paliwem i utleniaczem zbiornikami. Po tym okresie rakieta przechodziła gruntowny remont w WZU Grudziądz i trafiała do dalszej eksploatacji z przeznaczeniem na poligon rakietowy lub jako rakieta szkolna. Pojęcie „rakieta szkolna” było pojęciem trochę mylącym. Rozróżniano trzy rodzaje rakiet szkolnych. Do montażu i zbrojenia była typowa rakieta szkolna, której nie można było użyć do strzelań. Natomiast do szkolenia z napełniania sprężonym powietrzem, paliwem i utleniaczem, wyznaczano rakiety bojowe po resursie na dyżurach bojowych i remoncie w WZU Grudziądz. Rakiety te można było także użyć do strzelań bojowych na poligonie rakietowych. Mając trzy rakiety szkolne, można było w pełni trenować pracę bojową podczas elaboracji rakiet w potoku technologicznym z oceną wydajności potoku technologicznego włącznie.


por. Zbigniew Przęzak i chor. Milczarek w otoczeniu żołnierzy baterii technicznej - Moskwa - czerwiec 1977.
Foto 8. por. Zbigniew Przęzak i chor. Krzysztof Milczarek w otoczeniu żołnierzy baterii technicznej - Moskwa - czerwiec 1977.

Rakiety, które trafiły do dywizjonu z przeznaczeniem na strzelania poligonowe, należało poddać dodatkowemu sprawdzeniu za pomocą stacji kontrolno-pomiarowej RSKP, ukompletować do stanu fabrycznego i oznakować wszelkie opakowania i tary w specjalny sposób wymagany przy kierowaniu rakiet na poligon rakietowy. Dotyczyło to, między innymi, takich spraw jak symbole przynależności narodowej, biało-czerwone emblematy i napisy „PL”. Gotowe rakiety należało wyekspediować transportem kolejowym do Aszułuku. Stacją załadunkową była najbliższa rampa kolejowa na stacyjce Reptowo, niedaleko wsi Kobylanka. Jak zwykle w tamtych czasach, największym problemem było maskowanie procesu załadunku. Przejazd rakiet i załadunek, odbywał się wyłącznie nocą. Teren stacji Reptowo i okolic zabezpieczały grupy obserwatorów kierowane przez oficera kontrwywiadu dywizjonu, patrole z plutonu ochrony, patrole WSW i Milicji Obywatelskiej. Podczas załadunku rakiet miały miejsce incydent. Związany był z samym procesem załadunku rakiet do wagonów towarowych, popularnie zwanych węglarkami. Podczas załadunku kolejnej węglarki, pojawia się na rampie dowódca dywizjonu, kpt. Edmund Łączny z zastępcą ds. technicznych kpt. Stanisławem Świecą. Po pewnym czasie dowódca zaczyna doradzać jak lepiej ładować rakiety. W końcu nie wytrzymuje i zaczyna wydawać dyspozycje operatorowi dźwigu. Tego było już za dużo. Groziło niechybnym wypadkiem. Za chwile widzę, że dowódca znalazł się pod zawiesiem dźwigu na którym wisiał drugi stopień rakiety. Przerwałem załadunek, obsłudze ogłosiłem, że od tej chwili na stanowisku dowodzi dowódca dywizjonu i udałem się do nie opodal stojącego samochodu. Powstało małe zamieszanie i po chwili podszedł kpt. Stanisław Świeca informując mnie, że dowódca rezygnuje z dalszego kierowania obsługą i mam podjąć dalszą pracę z rakietami. Dowódca udał się do samochodu, posiedział 20 minut i ... pojechał do domu. Do końca załadunku nikt nam już nie „pomagał”. Szczerze mówiąc następnego dnia spodziewałem się reprymendy za swoje zachowanie. Po złożeniu meldunku o zakończeniu załadunku następnego dnia, dowódca pogratulował mi bezawaryjnej pracy i nigdy nie wracał do tego wydarzenia. I to mi się w nim podobało. Potrafił wyjść z twarzą w takich sytuacjach. Nie nadużywał władzy dyscyplinarnej w celu udowodnienia swojej pozycji w hierarchii wojskowej, co niektórym oficerom zdarzało się nagminnie.

Samo strzelanie na poligonie rakietowym w 1977 roku, było w pewnym sensie, rutynowe. Przejazd i praca na poligonie nie różniła się niczym szczególnym od wyjazdu na poligon w 1973 roku. Dywizjon wykonał strzelania na ocenę bardzo dobrą i w pełnej chwale powrócił do macierzystego garnizonu.

[ Do spisu treści ]

12. Racjonalizacja i nowatorstwo.

Świadectwo nowatorskie nr 18/77 z dnia 25.08.1977 wystawione przez komisję wynalazczości i nowatorstwa 26 BA OPK, rozpoczyna pewien nowy rozdział w mojej służbie wojskowej związany z działalnością racjonalizatorską i nowatorską.

Pierwszy temat oficjalnie zgłoszony do komisji racjonalizacji i nowatorstwa 26 BA OPK nosił tytuł „Modernizacja klucza „Skr” do montażu „Diamentów””. Tłumacząc temat na ludzki język, znowu sprawa ochrony tajemnicy wojskowej, chodziło o modernizację klucza typu 13D 9633-720 do odkręcania kołpaka tary z drugim stopniem rakiety W-755 PZR S-75. Po modernizacji, klucz pozwalał na zmniejszenie niezbędnego czasu na odkręcenie kołpaka z 3 minut 20 sekundo do 1 minuty i 50 sekund na stanowisku nr 1 potoku technologicznego (wyjęcie drugiego stopnia rakiety z tary fabrycznej, przeładunek na wózek montażowy i montaż skrzydeł do kadłuba rakiety). Sprawa była banalna, efekty oczywiste, wykonanie proste, decyzja komisji szybka i honorarium jako takie.

Dość powiedzieć, że zachęciło to mnie do dalszych prac i tak powstał projekt nowatorski „Wykorzystania stanowisk baterii technicznej po jej wyjściu w rejon rozśrodkowania” czy też „Projekt koncepcyjny do sprawdzeń instalacji elektrycznej świateł samochodowych i naczep na stałej konserwacji”, projekty także proste i uzyskujące poparcie komisji wynalazczości i racjonalizacji 26 BA OPK. Zachęcony kolejnymi pozytywnymi ocenami, wziąłem się za poważniejsze tematy.

Pierwszym poważnym tematem, był projekt postulowany do realizacji na szczeblu Ministerstwa Obrony Narodowej. Dotyczył on rozwiązania systemu chroniącego anteny radiozapalnika rakiet dyżurnych przed działaniem czynników atmosferycznych i uszkadzaniem ich powłoki w wyniku częstego zakładania na rakiety brezentowych pokrowców. Zaprojektowałem osłony z żywic epoksydowych na anteny radiozapalnika, które po starcie rakiety, w wyniku działania sił aerodynamicznych i sił bezwładności powstających podczas startu rakiety, były odrzucane na pierwszym, niekierowanym odcinku lotu rakiety. Projekt szybko przeszedł przez komisję wynalazczości i nowatorstwa 26 BA OPK i 2 KOP, a następnie utknął gdzieś w dowództwie OPK. Przy okazji jakiegoś zebrania sprawozdawczo-wyborczego POP, zgłosiłem problem przewlekłego rozpatrywania projektów racjonalizatorskich. Na zebraniu był przedstawiciel GZP WP. Po tygodniu przyjechał do dywizjonu płk Tadeusz Cichorski, specjalista ds. eksploatacji rakiet w Szefostwie WR Dowództwa OPK. Okazało się, że celem jego wizyty jest wyjaśnienie losu mojego projektu. Jak mi usiłował wyjaśnić, na podobne rozwiązanie wpadli w tym samym czasie oficerowie w Warszawie i model pierwszej osłony jest już wykonany i będzie niebawem testowany. Po tygodniu dostałem decyzję komisji wynalazczości i racjonalizacji Dowództwa OPK, że projekt jest odrzucony. Przyczyną odrzucenia projektu, zbyt duża ilość potrzebnych osłon. W uzasadnieniu wymieniono nawet ilość rakiet jaka w owym czasie była na uzbrojeniu OPK. Dodam, że problem zabezpieczenia anten radiozapalnika nigdy nie doczekał się rozwiązania.

Drugi poważny temat, był projektem pozwalającym na ocenę wyników strzelań z pistoletu maszynowego na strzelnicy bez konieczności podchodzenia do tarcz. Istotą projektu był detektor trafień za tarczą strzelniczą i wskaźnik trafień na linii otwarcia ognia. W projekt włożyłem bardzo dużo wysiłku, a dokumentacja była bardzo obszerna. Projekt krążył przez około dwa lata po różnych komisjach wszystkich szczebli Sił Zbrojnych. Gdy ukazała się instrukcja dotycząca wprowadzenia w Siłach Zbrojnych nowych zasad oceny strzelań z broni strzeleckiej, dostałem natychmiast decyzję o odrzuceniu projektu z powodu wprowadzenia nowej instrukcji.

Wnioski z wyżej opisanych dwóch przypadków nasuwały mi się jednoznaczne. Nie ma sensu tracić czasu na złożone projekty, projekty wymagające podejmowania poważnych decyzji, projekty wymagające oceny ekspertów. Na długi okres czasu, zapomniałem o racjonalizacji w Siłach Zbrojnych.

[ Do spisu treści ]

13. Ponowne studia w WAT.

Co raz częściej myślałem o dalszej nauce. W roku 1976 wystąpiłem z prośbą do dowódcy OPK o zezwolenie na rozpoczęcia studiów magisterskich w Wojskowej Akademii Technicznej. Lata szybko leciały i obawiałem się, że brak studiów magisterskich będzie przeszkodą na drodze dalszej kariery wojskowej. Tym bardziej, że zbliżał się okres mianowania do stopnia kapitana i należało pomału myśleć o zmianie stanowiska służbowego. Prośba o rozpoczęcie studiów magisterskich w WAT wyszła do DW OPK z poparciem dowódcy dywizjonu, Brygady i dowódcy 2 KOP. Z Dowództwa OPK otrzymałem odpowiedź odmowną. Przyczyna, na zajmowanym aktualnie stanowisku służbowym nie jest wymagane wyższe wykształcenie magisterskie. Zaskoczenie moje i nie tylko moje było ogromne. To niby kiedy miałem podjąć studia ? Jak będę na stanowisku na którym wymagane jest wykształcenie magisterskie ? Jakim cudem zostanę wyznaczony na takie stanowisko, mając tylko wyższe studia zawodowe ? Podobne pytania zadawał dowódca dywizjonu. Poprosiłem oficjalnie przez zastępcę ds. politycznych o interpretację tego problemu i co ma robić oficer w celu podwyższenia swoich kwalifikacji zawodowych. Odpowiedź jaką otrzymałem z Dowództwa OPK była zaskakująca. Z dywizjonu były dwie prośby o rozpoczęcie studiów magisterskich. Dekretujący prośby, pomyłkowo wpisał odmowną decyzję na mojej prośbie. Powiadomiono mnie, że mogę ponowić prośbę o studia w następnym roku i prośba będzie rozpatrzona pozytywnie. Tak na marginesie, oficer który dostał przez pomyłkę zgodę na studia magisterskie, nawet nie pojechał na egzaminy.

Ponowiłem prośbę o zaoczne studia magisterskie w 1977 roku i udało się. Dostałem pismo zapraszające na egzamin kwalifikacyjny na zaoczne studia magisterskie w WAT do... Dowództwa OPK na dzień 01 września 1977 roku. W dniu egzaminu kwalifikacyjnego atmosfera była napięta. Dziwiło nas kandydatów, że wśród członków komisji kwalifikacyjnej nie ma pracowników WAT. Ktoś szybko nam wyjaśnił, że jest to komisja Dowódcy OPK i jej zadaniem jest dokonać selekcji kandydatów i dopuścić do właściwych egzaminów kwalifikacyjnych w WAT, które odbędą się dnia następnego. Wszystko było jasne. Trzech pierwszych kandydatów weszło na egzamin. Po 20 minutach następni. Po wyjściu pierwszych rozpoczyna się typowa giełda. Informacje uzyskane od pierwszych zdających wprowadzają nas w zakłopotanie. W 95 procentach pytania dotyczą problemów politycznych Polski i świata. Ktoś zastanawia się, czy przypadkiem nie pomylono sal egzaminacyjnych, może to egzamin na inną uczelnię. Pomyłki niestety nie było. Ja nie dostałem pytań z polityki bo, jak zauważył przewodniczący komisji, dowódcy pododdziału prowadzącego na co dzień szkolenie polityczne z żołnierzami służby zasadniczej nie wypada z tej dziedziny egzaminować. Miałem jedno pytanie o warunki przechowywania rakiet w magazynach nr 7 . Egzamin kwalifikacyjny zdałem.

Dochodziło także do zabawnych scen. Jeden z kandydatów dostał pytanie, ilu liczy głośna w ostatnim czasie w Chinach banda. Kandydat przeprowadził szybką kalkulację i oszacował, że może to być banda posiadająca nawet 500 000 członków. Wywołał tą odpowiedzią ogólną wesołość wśród członków komisji. Oblał egzamin. Długo się zastanawiał, dlaczego banda złożona z czterech jej członków mogła mieć tak ważne znaczenie dla Chin.2

Następnego dnia, w WAT odbyły się faktyczne egzaminy kwalifikacyjne obejmujące fizykę, matematykę i rozmowę kwalifikacyjną.

Zaoczne studia magisterskie w WAT trwały około 2,5 roku. Raz w miesiącu odbywały się przez dwa dni wykłady w WAT i sesje egzaminacyjne po każdym semestrze. Na każdym zjeździe dostawaliśmy zadania, które skutecznie zajmowały czas pomiędzy zjazdami. Był to trudny okres w mojej służbie. Do studiów także podchodziliśmy inaczej niż w okresie podchorążackim. Nie wypadało mieć ocen niedostatecznych i to w okresie kiedy własne dzieci rozpoczynały naukę w szkołach. Dodatkowym bodźcem były pisma wysyłane przez Komendanta WAT do dowódców jednostek informujące o postępach w nauce i propozycje wyróżnienia tych którzy uzyskiwali oceny średnie z egzaminów powyżej 4.00. W dywizjonie natomiast, dalej byłem dowódcą baterii. W okresie studiów nie było taryfy ulgowej. To, że studiowałem, było wyłącznie moim prywatnym problemem.

Czwartą, kapitańską gwiazdkę dostałem 12.10.1978, tradycyjnie w Dniu Wojska Polskiego. Akt mianowania na stopień kapitana wręczał mi, na uroczystym apelu dywizjonu, mjr Edmund Łączny.

Systematyczny kontakt z WAT miał z pewnością wpływ na większe zainteresowanie problematyką związaną z metodyką szkolenia. Efektem tych zainteresowań był uzyskany 12.12.1979 roku dyplom - „Mistrz Metodyki” 26 BA OPK. Po co startowałem w tej konkurencji ? Przyczyna była dość prozaiczna, „Mistrz Metodyki” był przez jeden rok zwolniony z obowiązku pisania konspektów do zajęć.


Mjr Leon Serdeń i por. Zbigniew Przęzak - 38 dr OP 29.04.1978r.
Foto 9.  Mjr Leon Serdeń i por. Zbigniew Przęzak - 38 dr OP 29.04.1978r.

Przełożeni próbowali na różne sposoby uaktywnić procesy twórcze w pododdziałach. Celował w tej dziedzinie aparat polityczny dywizjonu. Ciągle pojawiały się nowe elementy współzawodnictwa, mające za cel uaktywnienie drzemiącego potencjału intelektualnego żołnierzy. Do jednych z nich należała walka o miano „Pododdziału Wzorowej Kultury”. Nazwa mówi sama za siebie o co walczono. Bateria techniczna zdobyła także i to miano 09.05.1979. W tym czasie przewodniczącym ZSMP był bomb. Roman Kupski, a przewodniczącym rady kultury był bomb. Witold Łaszuk. Praca z młodzieżą zrzeszoną w ZSMP przynosiła także ciekawe, z punktu widzenia skutków końcowych efekty. Na szczeblu Rodzaju Wojsk prowadzono konkurs na najlepsze pododdziałowe koło ZSMP. Dwa razy zgłaszałem swój pododdział do udziału w tym współzawodnictwie i dwa razy z powodzeniem. Za uzyskanie pierwszy raz tytułu najlepszego koła ZSMP w Wojskach OPK, dowódca dywizjonu dostał złotą oznakę „Janka Krasickiego”, ja i przewodniczący ZSMP pochwałę. Za drugim razem było inaczej, złotą oznakę „Janka Krasickiego” dostał instruktor polityczny dywizjonu ppor. Zbigniew Paraszczuk, ja i przewodniczący ZSMP pochwałę. Trzeci raz nie startowałem w tym konkursie, czym naraziłem się sromotnie zastępcy ds. politycznych.

Moja aktywność w pracy z młodzieżą pomału przeniosła się na aktywność w pracy z członkami POP dywizjonu. Efektem tego, bodajże jesienią 1979 roku, zostaję wybrany sekretarzem POP dywizjonu. Trudno mi dziś samemu zrozumieć, jak udało mi się pogodzić dowodzenie pododdziałem, sprawowaniem funkcji sekretarza POP i kontynuowanie studiów w WAT.

Po IV semestrze przystąpiłem do pisania pracy dyplomowej. Temat pracy był kontynuacją prac nad objętościową przekładnią hydrostatyczną wyrzutni przeciwlotniczej. Kierownikiem pracy dyplomowej był płk dr inż. Aleksander Wielgus, a recenzentem mjr mgr inż. Piotr Myjkowski.

Pilnie poszukiwałem dostępu do komputera. Napisałem prośbę do dowódcy 2 KOP o przydzielenie limitu godzin pracy na EMC „Odra 1300”. Niestety z „Odrą 1300” w sztabie 2 KOP miałem jakiegoś pecha. Co przyjechałem do Bydgoszczy, to okazywało się, że maszyna jest niesprawna lub czytnik kart perforowanych jest niesprawny. Ciągle były jakieś problemy techniczne. Nie mogłem nawet wydrukować kart perforowanych z programem i danymi do obliczeń. Czas naglił. W końcu udałem się do WSO OPL w Koszalinie. Tam spotkałem się z dużą życzliwością kierownika ośrodka obliczeniowego. „Odra -1300” pracowała bez problemu. Po paru sesjach miałem gotowy materiał do pracy dyplomowej.

Ostatecznie, po wielu trudach, 12.07.80 uzyskuję dyplom ukończenia studiów wyższych w WAT na Wydziale Elektromechanicznym w zakresie eksploatacji rakiet plot. i tytuł magistra inżyniera elektromechanika. Komendantem WAT był gen. dyw. doc. dr inż. Aleksander Grabowski, a Komendantem Wydziału Elektromechanicznego, płk prof. dr hab. inż. Eugeniusz Pośnik.

[ Do spisu treści ]

14. Koniec służby w 38 da OPK, WKDO w CSS WR Bemowo Piskie.

Na 12 listopada 1980 r. zostaję wezwany wraz z kpt. Tadeuszem Błońskim i kpt. Ryszardem Cebulskim na rozmowę kadrową do sztabu 26 BA OPK. Rozmowę z nami przeprowadzał płk Stefan Bartczak. Moi koledzy podczas rozmowy w trakcie podróży do Gryfic, kombinowali jak się wywinąć od propozycji kadrowych. Byłem ostani w kolejce do rozmowy. Kpt. Tadeusz Błoński i kpt. Ryszard Cebulski, bezwarunkowo odrzucili propozycje kadrowe szefa sztabu. Nie planowali w najbliższym czasie służby poza miejscem dotychczasowego zamieszkania. W końcu przyszła pora i na mnie.

Płk Stefan Bartczak zaproponował mi objęcie stanowiska szefa sztabu w 37 dr OP w Nowogardzie. Propozycję przyjąłem z jednym zastrzeżenie, brakowało mi wiedzy z zakresu budowy sprzętu baterii radiotechnicznej i całej otoczki związanej z pełnieniem dyżurów bojowych jako dowódca grupy dyżurnej. Z racji posiadanej specjalności i zajmowanego stanowiska, wiedza ta była do tej pory mi nie potrzebna. Zasugerowałem, że chętnie udałbym się na jakiś kurs specjalistyczny przed objęciem stanowiska szefa sztabu. Płk Stefan Bartczak, w mojej obecności połączył się telefonicznie z komendantem CSS WR w Bemowie Piskim i... zapewnił mi miejsce na rozpoczętym dwa tygodnie wcześniej kursie WKDO. Wracałem do dywizjonu z zadaniem jak najszybszego rozliczenia się z pododdziałem i dywizjonem.

Następnego dnia rozpoczynam przekazywanie obowiązków dowódcy baterii technicznej ppor. Tadeuszowi Rybackiemu – dotychczasowemu dowódcy plutonu baterii startowej. Rozliczenie z baterią i dywizjonem przebiegało sprawnie. Po kolejnych pięciu dniach, udałem się w długą drogę na drugi koniec Polski do Bemowa Piskiego.

Odznaka WKDO.
Foto 10. Odznaka WKDO.

Rozkazem nr pf 31 z dnia 21.11.80 Komendanta CSS WR, zostałem zaliczony do stanu zmiennego słuchaczy Wyższego Kursu Doskonalenia Oficerów.

Jak wcześniej wspomniałem, kurs WKDO trwał już od 02 października 1980r. W kursie uczestniczyli oficerowie, absolwenci WSO z Jeleniej Góry i Koszalina. Kurs, z punktu widzenia ówczesnych wymagań kadrowych, dawał możliwość absolwentom WSO do obejmowania stanowisk służbowych do etatu dowódcy dywizjonu rakietowego włącznie i był warunkiem uzyskania stopnia wojskowego majora. W szczególnych wypadkach, a ja byłem takim przypadkiem, pozwalał na przekwalifikowanie się na wymaganą specjalność wojskową. Z uczestników kursu znałem mjr Henryka Korcza – szefa sztabu dywizjonu dowodzenia i por. Leszka Sitarka – dowódcę baterii startowej, poznaliśmy się podczas licznych szkoleń metodycznych prowadzonych w 26 BA OPK. Pozostali oficerowie byli mi nieznani. Pełnili obowiązki służbowe w jednostkach OPK 1 i 3 Korpusu Obrony Powietrznej. Byli to kpt. Zdzisław Banaś, kpt. Henryk Ćwik, kpt. Gajewski, kpt. Jerzy Morga, kpt. Kazimierz Rydzik, por. Marian Dering, por. Andrzej Mróz i ppor. Jerzy Sitarski.

Jak się szybko przekonałem, byli to fachowcy i praktycy zajmujący stanowiska służbowe pomocników szefa sztabu, szefów sztabów i dowódcy baterii radiotechnicznej. Przybyli na kurs tylko w celu uzyskania dyplomu ukończenia WKDO. Zajęcia z budowy i eksploatacji sprzętu miały bardziej charakter wymiany doświadczeń z wykładowcami niż nauki. Na tych zajęciach, mi najbardziej zależało. Niestety musiałem nadganiać indywidualnie braki popołudniami w bloku szkolenia. Praktyczne zajęcia na sprzęcie także były prowadzone podobnie. W tym przypadku trudno było o indywidualne dodatkowe szkolenie. Do nauki kontroli funkcjonowania zestawu rakietowego i wyrobienia nawyków pozwalających na opanowanie wymaganych norm czasowych, nie wystarczy instrukcja. Niezbędny jest pracujący sprzęt i operatorzy na swoich stanowiskach.

Bardzo dużo dały mi wykłady z taktyki OPK i zasad strzelania przeciwlotniczymi zestawami rakietowymi. Wykładowcami podczas WKDO byli, między innymi, ppłk Hamera, ppłk Sajdak, płk Brązert, płk Mieczysław Sławiński, ppłk Samolej, mjr Wnuczek i kpt. Zygmunt Siekański.

Po zajęciach i obiedzie, głównym zajęciem była gra w karty. Konkretnie w tysiąca. Była to nie tyle gra co istna obsesja. Każda wolna chwila i już jakaś grupa grała w tysiąca. Oczywiście nie grano na zapałki. Stwierdziłem, że mam bardzo duże zaległości w tej dziedzinie. Po początkowych niepowodzeniach, podziękowałem za dalszy udział w grze. Szczerze mówiąc, był to okres zimowy i poza kasynem, nie było innych atrakcji pozwalających spędzać wolny czas.

Mieszkaliśmy niedaleko kasyna, poza terenem zamkniętym, w parterowym baraku wykonanym z dykty. Warunki były spartańskie. Sześcioosobowe pokoje, jedna wspólna toaleta i ubikacja na cały barak. Przy niskich temperaturach, co w tamtym rejonie było normalnością, elektryczne grzejniki nie zawsze dawały radę z falami mroźnego powietrza.

Na posiłki w kasynie nikt nie narzekał. To była już znana atut CSS WR. Nawet w najtrudniejszych okresach na rynku, kasyno w Bemowie Piskim było perłą na tle innych kasyn wojskowych. Z pewnością dużą zasługą takiego stanu rzeczy był płk Alfred Wysłych – kwatermistrz CSS WR. Kasyno było jego oczkiem w głowie. Prawie każdego wieczoru widziany był w kawiarni kasyna. Siedział przy dyżurnym stoliku i nadzorował pracę personelu. Od czasu ostatniego mojego pobytu w CSS WR w ramach praktyk z WAT-u, wyraźnie obniżył się poziom i aktualność repertuaru w kinie. W klubie garnizonowym było zdecydowanie mniej atrakcji. Być może winić należało w tym przypadku okres zimowy.


Absolwenci WKDO-80 i wykładowcy CSS WR
Foto 11. Słuchacze WKDO (27.03.1981) i kadra CSS WR. Od lewej w I rzędzie: mjr Wacław Bołoczko, ppłk Stanisław Markier, płk Mieczysław Sławiński, płk Zygmunt Brązert, ppłk Andrzej Sajdak, ppłk Waldemar Jaworski i mjr Kazimierz Poręba. W II rzędzie: kpt. Ryszard Widzicki, mjr Piotr Gorasski, ppłk Janusz Samolej, ppłk Jerzy Hamera, ppłk Henryk Walinowicz, ppłk Jan Wnuczek i kpt. Zygmunt Siekański. W III rzędzie: por. Marian Dering, kpt. Kazimierz Rydzik, mjr Henryk Korcz, kpt. Zdzisław Banaś, kpt. Czesław Gajewski i mjr Wiesław Śliwowski. W IV rzędzie: kpt. Zbigniew Przęzak, kpt. Henryk Ćwik, ppor. Jerzy Sitarski, por. Andrzej Mróz, kpt. Jerzy Morga i por. Leszek Sitarek. 

Na topie były coraz to nowe pomysły, jak legalnie urwać się z kursu do domu. Jak wypracować jeden dzień więcej w ramach urlopu rozłąkowego. Wykładowcy namawiani byli na dodatkowe godziny w okienkach zajęć w celu wcześniejszego wykonania planu szkolenia. Umawiano się także, kto i na jak długo może przedłużyć urlop rozłąkowy. Chodziło o zachowanie w ramach przyzwoitości, frekwencji na zajęciach. Z wszystkich kursów WKDO, rekord w legalnej nieobecności dzierżył mjr Władysław Trzeciak z 38 dr OP. Podobno nikt go nie pokonał w tej konkurencji do końca funkcjonowania CSS WR.

05.02.1981 roku dostałem smutny telegram, zmarła moja mama. Przeżyłem to bardzo, śmierć zabrała mi mamę niespodziewanie i w sile wieku, miała niespełna 50 lat.

Kurs trwał prawie sześć miesięcy. Kończył się egzaminem. W komisji egzaminacyjnej, poza wykładowcami i komendą CSS WR, brali udział przedstawiciele Szefostwa Wojsk Rakietowych OPK. 27.03.1981 roku, po zdaniu egzaminów, uzyskałem świadectwo ukończenia Wyższego Kursu Doskonalenia Oficerów w korpusie osobowym Wojsk Radiotechnicznych w grupie dowódczej. Poza świadectwem, każdy z nas dostał odznakę absolwenta WKDO. Po uroczystej kolacji, następnego dnia udaliśmy się do macierzystych garnizonów.

Po przybyciu do Stargardu Szczecińskiego i po paru dniach urlopu, zgodnie z rozkazem pf 12 z dnia 14.04.1981 dowódcy 26 BA OPK, udaję się do Nowogardu w celu przyjęcia obowiązków na stanowisku szefa sztabu w 37 dr OPK.

[ Do spisu treści ]

  Zobacz więcej:  

Cykl artykułów “Wspomnienia i refleksje przeciwlotnika” obejmuje następujące okresy służby wojskowej autora:
      - 1964-1972: Droga do gwiazdek - Kamień Pomorski - Łobez - Warszawa - Część I;
      - 1972-1981: 38 dywizjon artylerii OPK - Stargard Szczeciński - Część II;
      - 1981-1985: 37 dywizjon artylerii OPK - Glicko k. Nowogardu - Część III;
      - 1985-1989: 78 pułk artylerii OPK - Mrzeżyno - Część IV;
      - 1989-1991: Centrum Szkolenia Specjalistów Wojsk Rakietowych - Bemowo Piskie - Część V
      - 1992-1998: Oddział WRiA 2 KOP - Bydgoszcz - Część VI.
 

 

1 Od 1986 zmiana nazwy na 38 dywizjon rakietowy OP.

2 Banda Czworga - nazwa nadana w ChRL po śmierci Mao Zedonga grupie jego najbliższych współpracowników z czasów tzw. rewolucji kulturalnej (Jiang Qing, Wang Hongwen, Zhang Chunqiao, Yao Wenyuan); po ich aresztowaniu w październiku 1976 przeprowadzono masową kampanię polit. „krytyki i demaskowania zbrodni bandy czworga”; 1981 członków bandy czworga skazano na wieloletnie więzienie.